Bractwo Kapłańskie Świętego Piusa X
św. Wojciecha, biskupa i męczennika, głównego patrona Polski [1 kl.]
Zawsze Wierni nr 12/2005 (79)

ks. Karol Stehlin FSSPX

Tradidi quod et accepi

Z okazji setnej rocznicy urodzin naszego Założyciela pozwólcie mi, Drodzy Czytelnicy, podzielić się z Wami wspomnieniem dotyczącym moich osobistych kontaktów z tym duchownym, któremu zawdzięczam swoje kapłaństwo, od którego otrzymałem dar święceń.

Choć widziałem Arcybiskupa z daleka kilka razy z okazji różnych uroczystości (lata 1979–80), to jednak pierwszy raz miałem okazję z nim rozmawiać osobiście dopiero 5 października 1980 r., kiedy przyjechał do seminarium w Zaitzkofen na poświęcenie nowych organów oraz święcenia diakonatu. Rektor, którym wtedy był ks. Bisig, przedstawił mnie jako organistę. Ponieważ nie znałem jeszcze wówczas języka francuskiego, rektor przetłumaczył mi słowa Arcybiskupa, a brzmiały one następująco: „Mam nadzieję, że będziesz ładnie grał podczas poświęcenia. Gra na organach to ważna funkcja w świętej liturgii”. Nigdy nie zapomnę łagodnego uśmiechu oraz bardzo uprzejmego głosu dostojnika. „To ojciec! To prawdziwy ojciec!” – oto myśl, która przyszła mi do głowy podczas tego spotkania. Ilekroć miałem później okazję go widzieć albo słyszeć o nim od współbraci, tylekroć ten obraz utrwalał się we mnie. Tak, wielokrotnie się przekonałem, że jest to ojciec, który żyje dla swych duchowych dzieci i jest gotów zrobić dla ich dobra wszystko.

Przyjąłem wszystkie stopnie święceń z jego rąk, ale podczas studiów seminaryjnych nie miałem możliwości bliższego z nim kontaktu. Bardzo rzadko i tylko na krótko bywał w seminarium w Zaitzkofen. Na początku 1986 r. zostałem wysłany jako diakon do Gabonu, aby razem z ks. Groche założyć tam misję. Jednak nie otrzymaliśmy od razu zgody od władz cywilnych. Musiał przyjechać sam Arcybiskup, aby dokonać z prezydentem Gabonu potrzebnych ustaleń. Abp Lefebvre przyjechał więc, ale okazało się, że prezydent jest w podróży i trzeba czekać na audiencję aż dziesięć dni. To były prawdopodobnie najdłuższe „bezczynne” wakacje w życiu Arcybiskupa. Nie założono nam jeszcze telefonu, więc nie było praktycznie żadnych kontaktów z dalekim światem. I tak żyliśmy we trzech: Arcybiskup, ks. Groche i ja. Ks. Groche przygotowywał w kuchni posiłki, Arcybiskup nakrywał stół, a ja sprzątałem po jedzeniu. Uważam te dziesięć dni bliskości z nim za jedną z największych łask mojego życia.

Nasze życie było bardzo proste. Podczas wielu godzin rozmów Ekscelencja opowiadał nam o swoich przygodach i swoim apostolacie w Afryce. Dzielił się z nami swoimi przemyśleniami na temat kryzysu w Kościele. Jego uwagi na temat ludzi były zawsze wygłaszane z największym szacunkiem i delikatnością. Nawet o przeciwnikach mówił bardzo uprzejmie. Przekazał nam wiele drogocennych i praktycznych dla życia na misjach wskazówek. Pisał wiele listów, które sam nosiłem na pocztę. Natomiast otrzymaną korespondencję po przeczytaniu sam palił na podwórku. Myślałem wtedy: „Jakże jest dyskretny!”.

Miał też czas dla mnie osobiście. Kiedy dzieliłem się z nim swoimi trudnościami, reagował w sposób uwidaczniający ogromną siłę duchową, mądrość i ojcowskie serce. Rozmowy te zorientowały całe moje życie. Zainteresował się wtedy losem moich rodziców. Wiedział, jak trudno im było zaakceptować wyjazd ich jedynego dziecka w tak dalekie krainy. Jako kochający ojciec ukazał mi delikatnie moje wady, a zarazem udzielił rad, jak z nimi walczyć i wskazał drogę rozwiązania wszystkich problemów. „Jesteś na dobrej drodze, synu! Wytrwale podążaj nią dalej, a będziesz dobrym kapłanem!” – tak mi powiedział. Kiedy przyszły w następnych miesiącach pokusy zniechęcenia, wystarczyło przypomnieć sobie tę rozmowę z nim, a zaraz niebo rozjaśniało się nad moją głową i wracał zapał.

Opatrzność Boża pozwoliła mi otrzymać święcenia kapłańskie z jego rąk w dniu 29 czerwca 1988 r., czyli w przeddzień konsekracji biskupich. Kiedy mnie mu przedstawiono, powiedział, jakby kontynuując naszą rozmowę sprzed dwu i pół roku: „Tout est bon maintenant, mon cher petit pere” – „Teraz już wszystko dobrze, mój drogi młody księże!”.

Spotkałem go znowu krótko przed moim powrotem do Gabonu po święceniach. Przyjechałem wówczas do sióstr dominikanek w Fanjeaux we Francji, gdzie 4 sierpnia 1988 r. odbywała się uroczystość ślubów zakonnych. Towarzyszyły jej rekolekcje. Z radością zobaczyłem, że sam Arcybiskup będzie głosił dla sióstr doroczne nauki. Rozmawiał wtedy ze mną na temat tych, którzy nas po biskupich konsekracjach opuścili. Powiedział o nich mniej więcej tak: „Myślą, że znają Rzym. Zaufali jego dyplomatycznemu uśmiechowi. Nie wierzą takiemu staremu biskupowi jak ja, który zna Rzym jak swą własną kieszeń. Bywałem tam od swoich młodych lat. Rzym ich wchłonie! Wcześniej czy później nabędą ducha soboru. Szkoda mi ich!”. Ostrzegł mnie przed wahaniem. Mówił: „Naszą jedyną postawą jest bezwzględna wierność, bez żadnego kompromisu. Nie służymy przecież ludziom, ale samemu Chrystusowi”. Na końcu dał mi czek na dosyć dużą sumę, mówiąc: „Właśnie to otrzymałem od przełożonej za głoszenie rekolekcji. Weź to na potrzeby misji, wy macie ich więcej niż ja. I pozdrów moich ukochanych Afrykańczyków ode mnie!”.

Jeszcze raz miałem okazję znaleźć się w jego pobliżu, kiedy Arcybiskup w czerwcu 1990 r. przyjechał do Gabonu udzielić sakramentu bierzmowania i poświęcić nowy kościół naszej misji. Była to jego ostatnia podróż międzykontynentalna. Będąc wtedy już chorym, miał zwyczaj kłaść się bardzo wcześnie spać i nigdy nie uczestniczył w kolacjach. Jednak w Gabonie zrobił wyjątek. Do późna w nocy siedział i rozmawiał z nami. Słuchaliśmy z zapartym tchem jego opowieści, zadawaliśmy pytania, na które cierpliwie odpowiadał. Chciał jak prawdziwy ojciec wlać jak najwięcej swego serca w serca swych duchowych dzieci. Radował się ogromnie, zwiedzając raz jeszcze misje, w których pracował jako młody misjonarz. Wierni z Gabonu przychodzili do niego i każdego przyjmował serdecznie. „C’est notre pere Marcel – To nasz ojciec Marceli” – mówili radośnie.

Kiedy nastąpił dzień poświęcenia kościoła, przybyło na uroczystość półtora tysiąca osób. Jak wielka różnica w porównaniu ze stanem sprzed czterech lat, kiedy zaczynaliśmy sami i od przysłowiowego zera. Byłem dumny z tak wielkiej liczby wiernych, czekałem na jakieś słowo uznania ze strony Arcybiskupa, a kiedy nie nadchodziło, spytałem go: „Jak ocenia ksiądz arcybiskup rozwój naszej misji? Czy to nie cud?”. Uśmiechnął się filuternie do mnie, mówiąc: „Synu, czy wiesz, na czym polega prawdziwy sukces misji? Na dobrych powołaniach i katolickich rodzinach! Ile ich macie?”. Zawstydzony spuściłem głowę, bo dopiero dwa lata później pojawili się pierwsi kandydaci do seminarium i zakonu. Z rodzinami też nie było wesoło, ponieważ w Afryce jest wielki problem z poligamią. Ludzie tam niechętnie wiążą się raz na zawsze przez sakrament małżeństwa. Z jednej strony więc nasz Założyciel potrafił zawsze pocieszyć utrapionych i zachęcić przygnębionych. Z drugiej zaś nie pozwalał nikomu na choćby skromną manifestację pychy albo wywyższanie siebie z powodu „sukcesów misyjnych”. Nie rozpieszczał swoich duchowych dzieci! Nie rozpieszczał, bo mądrze kochał.

Kto miał zaszczyt i przyjemność znać bliżej arcybiskupa Lefebvre’a, wie, że posiadał on dwie pozornie przeciwstawne cechy. Z jednej strony był bezwzględny i zdecydowany na wszystko, jeśli chodzi o zachowanie nieskażonej nauki Kościoła. Broniąc Królestwa Chrystusa, nie wahał się gromić każdego, kto odważył się zakwestionować prawa naszego Boskiego Pana i Mistrza. Nie dopuszczał w tej kwestii żadnego kompromisu i nie baczył na osoby. Stosują się do niego bardzo dokładnie słowa św. Ludwika Marii Grignion de Montfort:

Będą to prawdziwi uczniowie Jezusa Chrystusa (...) uczący w czystej prawdzie wąskiej drogi Bożej, wedle Ewangelii świętej, a nie wedle zasad świata, bez względu na osobę, nie wyłączając, nie oszczędzając ani słuchając lub lękając się jakiegokolwiek śmiertelnika, choćby najpotężniejszego. Będą mieli w ustach obosieczny miecz słowa Bożego... (Traktat o prawdziwym nabożeństwie..., nr 59).

Z drugiej strony ten „żelazny biskup” (tak go określano na łamach francuskich czasopism) był zawsze opanowany, uprzejmy i szlachetny, cichy i dyskretny. Miał wielką wyrozumiałość dla ludzkiej słabości, a w jego rysach odbijało się wielkie miłosierdzie Ojca Niebieskiego.

Prawdziwy obraz Arcybiskupa znajdujemy w modlitwie (przeznaczonej tylko do prywatnego użytku) o jego beatyfikację:

O Jezu, Najwyższy i Wieczny Kapłanie, który zechciałeś wynieść Twego wiernego sługę, arcybiskupa Marcelego Lefebvre’a, do godności biskupiej, i udzieliłeś mu łaski bycia nieugiętym obrońcą Mszy świętej, katolickiego kapłaństwa, Twego świętego Kościoła i Stolicy Apostolskiej, odważnym apostołem Twego Królestwa na ziemi, gorliwym sługą Twej Najświętszej Matki i świetlanym przykładem miłości, pokory i wszelkich cnót; zechciej teraz, ze względu na jego zasługi, udzielić nam łask, o które Cię prosimy, abyśmy, zapewnieni o jego skutecznym wstawiennictwie u Ciebie, mogli go pewnego dnia ujrzeć wyniesionego do chwały ołtarzy. Który żyjesz i królujesz na wieki wieków. Amen. Ω