Bractwo Kapłańskie Świętego Piusa X
św. Marka, Ewangelisty [2 kl.]
Zawsze Wierni nr 3/2006 (82)

Krzysztof A. Ferrara

Święta rewolucja?

Zatroskani katolicy marzą, że nowy papież rozpocznie „świętą rewolucję”, która doprowadzi do odbudowy Kościoła. Jednak jak na razie, biorąc pod uwagę niedawną mowę papieża na temat Vaticanum II i wolności religijnej, zupełnie brak podstaw do optymizmu.

Pierwszych 100 dni minęło. W istocie minęło już pierwszych 200 dni. Mamy obecnie na mapie wystarczająco dużo punktów, by określić prawdopodobny kurs nowego pontyfikatu: dokładnie ku Trójkątowi Bermudzkiemu, czyli ku „autentycznemu wcielaniu w życie dokumentów Vaticanum II”. Pomimo że kapitan zredukował prędkość z „cała naprzód” na minimalnie bardziej rozważne „dwie trzecie naprzód”, sam kurs pozostaje niezmieniony. Pomimo kilku nieoczekiwanych posunięć widzimy, że Kościół zapuszcza się coraz głębiej na ciemne wody „posoborowej odnowy”. (...)

Pomimo kilku zachęcających sygnałów z początku pontyfikatu liturgia Novus Ordo pozostaje nienaruszona, z odrobiną łaciny i chorału podczas celebracji Mszy papieskiej twarzą do ludzi, którzy nadal otrzymują Komunię św. na rękę. Zdetronizowany i pozbawiony korony papież nadal zasiada na krześle przewodniczącego, wysłuchując lekcji czytanych przez świeckie kobiety z odkrytymi głowami, czytających wikariuszowi Chrystusa Pismo św. przy pulpicie. Nie czyta się już oczywiście Listu św. Pawła do Koryntian, przekazującego dany z Bożego natchnienia nakaz, przestrzegany przez niemal 2000 lat: niech kobiety zakrywają głowy (1 Kor 11, 10) i „milczą w kościołach, ponieważ nie pozwala im się mówić, lecz mają być poddane, jak i Prawo mówi (...) bo nie przystoi niewieście mówić w kościele (1 Kor 14, 34–35).

Pomimo tego za pontyfikatu papieża Benedykta kobiety z odkrytymi głowami będą nadal przemawiać w kościołach, włączając w to bazylikę Św. Piotra.

Równocześnie rozrastającej gwałtownie się i pozostającej całkowicie poza kontrolą Drodze Neokatechumenalnej, założonej przez „egzystencjalistycznego malarza” i eks-zakonnicę – znanych w świecie Novus Ordo jako Kiko i Carmen, pozwala się nadal wygłaszać gnostyckie katechezy i głosić herezje oraz sprawować w sobotnie wieczory zjudaizowane liturgie, na których  roztańczone zgromadzenie spożywa hostie wielkości pizzy, siedząc wokół stołów pośrodku miejsca „kultu”. Ostatnio, w surowym napomnieniu do przestrzegania tradycji liturgicznej, papież dał Drodze dokładnie dwa lata na usunięcie nadużyć – oczywiście jeżeli wcześniej nie nastąpią inne ustalenia. Do tego czasu członkom Drogi nakazano uczestniczyć w Mszy niedzielnej co najmniej raz w miesiącu. Bezzębny lew znowu zaryczał.

Podczas gdy liturgia Novus Ordo ulega dalszemu rozkładowi, doktryna o otchłani dzieci zdaje się znikać w posoborowej niepamięci. Nawet „New York Times” zauważył (z wyraźną satysfakcją), że bez otchłani nie ma katolickiej doktryny dotyczącej losu dzieci zmarłych bez chrztu. W tej sytuacji ludzie wyciągną po prostu wniosek, że wszystkie te dzieci muszą być zbawione. Tyle zostało z dogmatu o grzechu pierworodnym i nauczania Kościoła głoszącego, iż „skoro niemowlęta nie mają innych środków zbawienia poza chrztem, możemy łatwo zrozumieć, jak ciężko grzeszą ci rodzice, którzy pozwalają im pozostawać bez łaski sakramentu dłużej niż to konieczne, zwłaszcza w wieku tak delikatnym i wystawionym na niebezpieczeństwo śmierci” (Katechizm Soboru Trydenckiego). Owa groteskowa „likwidacja” otchłani nie zostanie oczywiście ogłoszona w żadnej encyklice czy innym wiążącym dokumencie papieskim. Stwarzać się będzie raczej wrażenie, że mający się ukazać dokument Międzynarodowej Komisji Teologicznej jest – w zestawieniu z bezwartościowymi opiniami neomodernistycznych „eskpertów” – nauczaniem Kościoła.

Pomimo ogłoszonego niedawno przez Stolicę Apostolską dokumentu, mającego na celu wstrzymanie wyświęcania homoseksualistów, homoseksualiści nadal ukrywać się będą w pałacach biskupich, seminariach i kuriach na całym świecie. Dokument ten pozostawia te eklezjalne termity całkowicie bezkarnymi, zapalając równocześnie zielone światło dla dopuszczenia nowego pokolenia jawnych homoseksualistów do święceń, wymagając jedynie, by dowiedli, że „przezwyciężyli” swą „przejściową” skłonność do sodomii w czasie drugiej połowy swej formacji seminaryjnej (tj. trzy lata przed otrzymaniem święceń).

Niektórzy ludzie usiłują jednak dopatrzyć się w tych przygnębiających faktach oznak „świętej rewolucji”. Na przykład na jednej ze stron internetowych (zamieszczającej zazwyczaj bardzo celne analizy w wielu kwestiach) możemy przeczytać, że bożonarodzeniowa mowa papieża do Kurii Rzymskiej na temat wolności religijnej jest „epokowym przemówieniem” i „najważniejszym jak dotąd tekstem tego pontyfikatu”, ponieważ rzekomo kładzie kres „hermeneutyce braku ciągłości”, interpretującej Vaticanum II w oderwaniu od przeszłości Kościoła.

Gdybyż tylko tak było! Jednak wyjaśnienie Benedykta XVI, w jaki sposób Dignitatis humanş pozostaje w ciągłości z minionym nauczaniem Kościoła, jedynie potwierdza „hermeneutykę braku ciągłości”. Jak powiedział papież członkom Kurii: „Przez przyjęcie dekretu o wolności religijnej II Sobór Watykański uznał i przyjął za własną zasadniczą zasadę współczesnego państwa. I czyniąc to, nawiązał do szerszego dziedzictwa Kościoła.

Kościół jest świadomy, że jest to w pełnej zgodzie z nauczaniem Jezusa (por. Mt 22, 21), Kościoła pierwszych męczenników i wszystkich męczenników. Chociaż wczesny Kościół rzeczywiście posłusznie modlił się za cesarzy i politycznych przywódców (por. 1 Tm 2, 2), odmawiał oddawania im czci, a więc odrzucał religię państwową.

Umierając za wiarę w jedynego Boga objawionego w Jezusie Chrystusie, męczennicy wczesnego Kościoła umierali również w imię wolności sumienia i wolności do wyznawania własnej religii. Państwo nie może narzucać żadnej religii; musi być ona w sposób wolny wybrana z pomocą łaski Bożej i w wolności sumienia”.

Pogląd ten jest sprzeczny zarówno z historią Zachodu, jak i stałym nauczaniem papieży rzymskich względem teologicznego (nie mówiąc już o logice) imperatywu katolickiego państwa wyznaniowego. Chociaż wcześni męczennicy odrzucali państwową religię pogańskiego Rzymu, nie odrzucali idei państwa wyznającego religię ustanowioną przez Chrystusa w Kościele katolickim. Święci ci nie oddawali w żadnej mierze swego życia za „wolność sumienia i wolność do wyznawania (jakiejkolwiek) religii”. Ponosili śmierć jedynie i wyłącznie za prawdziwą wiarę, i to krew wczesnych męczenników nawróciła Rzym oraz przeobraziła go z państwa pogańskiego w katolickie. Zdumiewające twierdzenie Benedykta XVI o „ciągłości” pomiędzy Vaticanum II a „Kościołem wczesnych męczenników” ignoruje całą historię chrześcijaństwa po ustaniu prześladowań wskutek nawrócenia Konstantyna.

Edykt mediolański i kodeks Teodozjusza były jedynie początkiem wielowiekowego procesu, w wyniku którego urzeczywistnione zostało w postaci katolickiego państwa wyznaniowego to, co A. J. Penty nazywał „wspólną duszą” cywilizacji chrześcijańskiej. Jak słusznie zaobserwował, wyznawanie przez państwo religii obywateli i jej obrona przed wymierzonymi w nią atakami jest po prostu normalnym ludzkim zachowaniem w społeczeństwie. Nawet pogańscy Rzymianie, podobnie jak filozofowie ateńscy, traktowaliby jako absolutne szaleństwo nowinkę współczesnego państwa świeckiego, odmawiającego wyznawania i obrony religii swych obywateli.

Wraz z przyjściem Chrystusa łaska udoskonaliła wnikliwość rozumu ludzkiego, czego rezultatem było właśnie uznanie katolicyzmu za religię państwową – czyli Christianitas. Nie kto inny jak św. Augustyn, za którego miłośnika uważa się papież Benedykt, dostarczył intelektualnej podstawy do zbudowania Christianitas, argumentując w De civitate Dei, że jedynym naprawę sprawiedliwym państwem jest państwo katolickie. Jak pisał Christopher Dawson, De civitate Dei było „jedną z książek, które przyczyniły się w największym stopniu do uformowania duszy zachodniego chrześcijaństwa”. W zachodnim chrześcijaństwie normatywny związek między religią obywateli a religią państwa był tak ścisły, że jak pisze Dawson, „chrześcijaństwo było prawem ludu”.

Całkowicie bezsensowna jest teza wysuwana przez papieża Benedykta, że „państwo nie może narzucić żadnej religii; musi być w sposób wolny wybrana z pomocą łaski Bożej i w wolności sumienia”. Istnieje ogromna różnica pomiędzy państwem wyznającym i broniącym religii katolickiej wyznawanej przez lud a państwem „narzucającym” religię. Jest to różnica pomiędzy Christianitas a jego współczesną liberalną karykaturą. Można by oczekiwać, że papież zrozumie tę różnicę, a nie bezwarunkowo potępi całą historię zachodniego chrześcijaństwa, jako nieszczęsne zboczenie z drogi, odkrytej ponownie przez Vaticanum II.

Z mowy Benedykta XVI nie można dowiedzieć się, że katolickie państwa wyznaniowe w takiej czy innej postaci trwały w Europie przez niemal XV wieków, zanim Woodrow Wilson nie uczynił świata „bezpiecznym”, narzucając mu demokrację i doprowadzając do zniszczenia imperium Habsburgów podczas I wojny światowej. Hiszpania była katolickim państwem wyznaniowym aż do roku 1975, kiedy konstytucja hiszpańska została zmodyfikowana pod dyktat Dignitatis humanş. W Ameryce Łacińskiej państwa katolickie przetrwały nawet dłużej.

Niektórzy mówią o praktycznej konieczności istnienia tolerancyjnych pluralistycznych współczesnych reżimów jako nieuniknionego zła, powołując się na zniszczenie katolickiego ładu społecznego po rewolucji protestanckiej. Jeśli jednak mamy być wierni Boskiemu nakazowi nauczania wszystkich narodów i samemu rozumowi, musimy powtórzyć za Leonem XIII, że

chociaż w nadzwyczajnych warunkach tych czasów Kościół zwykle milcząco aprobuje pewne współczesne wolności, nie dlatego, że widzi wartość w nich samych, ale ponieważ uważa za stosowne z nich korzystać (Libertas)

niemniej jednak katolicy zobowiązani są do

używania narodowych instytucji, na tyle na ile może to być uczciwe (...) dla powrotu całego społeczeństwa do wzoru i formy chrześcijaństwa, który opisaliśmy (Immortale Dei).

Oznacza to, że Christianistas pozostaje celem, który mamy przywrócić, a nie czymś, co mamy porzucić jako przestarzałe; urzeczywistnieniem chrześcijaństwa w wymiarze społecznym – wynikającym z samej natury człowieka jako istoty społecznej, której najwyższym dobrem jest uczestnictwo w wiecznej społeczności połączonej wizją uszczęśliwiającą. Porzucenie Christianitas może być postrzegane jedynie jako najgorsza forma destrukcji społecznej, oderwania politycznej społeczności od najwyższego dobra człowieka w konsekwencji zniszczenia wspólnej duszy zachodniej cywilizacji.

Zachód naprawdę stracił swoją duszę, co nie przeszkadza niektórym katolikom bronić tego szaleństwa jako „jedynej alternatywy”. Pewien prominentny katolik, uważający się za tradycjonalistę, niedawno zasugerował wydawcy „The Remnant”, że tradycjonaliści nie powinni wyrażać pogardy względem pluralizmu, nawet jeśli sami go nie popierają, ponieważ pluralizm przynajmniej zabezpiecza „pokój społeczny”. Ten „pokój społeczny” doprowadził do śmierci 35 milionów nienarodzonych dzieci, zniszczenia rodziny i całkowitej destrukcji moralności. Wyrzeczenie się Christianitas jest utratą jakiejkolwiek nadziei na pokój społeczny godny tej nazwy. Jak trafnie zauważył Stefan Gilson w swym wprowadzeniu do De civitate Dei: „Do chrześcijańskiego celu dążyć można jedynie za pomocą chrześcijańskich środków. Jeśli naprawdę chcemy jednego świata, musimy mieć najpierw jeden Kościół, a jedynym Kościołem, który jest jeden, jest Kościół katolicki”.

Jednak mowa Benedykta XVI, podobnie jak dotychczasowy przebieg jego pontyfikatu, nie świadczą absolutnie, by wierzył on, że prawdziwy ład społeczny cywilizacji zachodniej został utracony i należy go przywrócić, jeśli Zachód ma uniknąć samozagłady. Próbując wyjaśnić, w jaki sposób Vaticanum II „ponownie powiązało” Kościół z jego „szerszym dziedzictwem” – z którego w tajemniczy sposób wypadło XV wieków katolickiego ładu społecznego i największych osiągnięć zachodniej cywilizacji – Benedykt wygłosił zdumiewającą opinię:

Przez [podjętą] w nowy sposób obronę związku pomiędzy wiarą Kościoła a pewnymi zasadniczymi elementami współczesnego postrzegania świata II Sobór Watykański zrewidował, a nawet skorygował pewne przeszłe decyzje. Jednak w pozornym braku ciągłości zachował i wzmocnił swą wewnętrzną naturę i prawdziwą tożsamość.

To właśnie, jak twierdzi Benedykt, uczynił sobór, ponownie nawiązując do wczesnych męczenników Kościoła i ich rzekomego zaangażowania dla wolności sumienia i wyznania, do których ostatecznie Kościół powrócił na II Soborze Watykańskim.

Tak więc wydaje się, że ten sam człowiek, który jako kard. Ratzinger, zapewniał nas, że Vaticanum II nie było „nowym początkiem, [tworzeniem] od zera”, obecnie dowodzi, że przynamniej nauczanie soboru odnośnie do wolności religijnej czymś takim właśnie było: było cofnięciem całej historii Kościoła do czasów wczesnych męczenników, kiedy czystość wiary (jak dowodzi) nie była jeszcze zatruta ideą religii państwowej. Jak pokazaliśmy, to odwołanie do „wczesnego Kościoła” ignoruje całą późniejszą historię Kościoła, jest to tendencja charakterystyczna dla poglądów modernistów. Fałszywy archeologizm jest znakiem firmowym modernizmu. Jak na ironię, w mowie broniącej rzekomego „rozwoju doktrynalnego”, Benedykt pomija cały rozwój doktryny Kościoła dotyczącej jego stosunków z państwem, realizowanej w konkretnej postaci poprzez długi i chwalebny alians państwa i Kościoła, jakim była Christianitas, o której papież nigdy nie wspomina.

W odniesieniu do stałego nauczania papieży, że państwo posiada obowiązek wyznawania i obrony religii katolickiej, Benedykt sugeruje – ale nigdy nie wyraża tego otwarcie – że nauczanie to składało się jedynie z „dawnych decyzji”, które zostały „zrewidowane, a nawet skorygowane” przez II Sobór Watykański. Uczyniłoby to z Vaticanum II pierwszy i jedyny sobór w historii Kościoła, który rewidowałby i korygował wcześniejsze nauczanie. Zauważmy jednak, że nigdy nie mówi się nam dokładnie, jakie to „dawne decyzje” Kościoła zostały zrewidowane i skorygowane przez sobór, którego dekrety nigdzie nie wspominają o rewidowaniu czy korygowaniu czegokolwiek. Przeciwnie, pomimo całej swej dwuznaczność i pomieszania w przedmiocie „wolności religijnej”, Dignitatis humanş wyraźnie potwierdza „tradycyjne nauczanie Kościoła o obowiązku ludzi i społeczeństw względem prawdziwej religii i jedynego prawdziwego Kościoła” (art. 1). Jak zawsze, kiedy mamy do czynienia ze „znamiennymi naukami” Vaticanum II, jasne definicje doktrynalne zastąpiono mglistymi stwierdzeniami. Pozostaje nam wrażenie, bez wyraźnego jednak dowodu, że w bezprecedensowy sposób anuluje się zdefiniowaną doktrynę Kościoła.

Broniąc „pozornie pozbawionego ciągłości” z wcześniejszym Magisterium nauczania soborowego względem wolności religijnej, papież Benedykt sugeruje, że zmiana nastąpiła jedynie w sferze „historycznych uwarunkowań i ich wymogów”, ale „nie porzucono stałych zasad”. Jak dodaje:

Właśnie na tym połączeniu ciągłości i braku ciągłości na różnych poziomach polega natura prawdziwej reformy. W tym procesie innowacji w ciągłości musimy uczyć się rozumieć bardziej praktycznie niż dotąd, że decyzje Kościoła w sprawach drugorzędnych – np. odnośnie do pewnych praktycznych form liberalizmu czy wolnej interpretacji Biblii – powinny z konieczności być uważane za zmienne, właśnie dlatego, że odnoszą się do specyficznej rzeczywistości, która sama w sobie jest zmienna.

Czy naprawdę można oczekiwać, że ktoś uwierzy, iż od 1965 roku katoliccy duchowni „rozumieją lepiej niż dotąd” – tj. niż przez poprzednie XIX wieków – że pewne „decyzje” Kościoła były jedynie drugorzędnymi osądami, a nie zdefiniowaną doktryną katolicką?

Logicznym wnioskiem jest – ale znów nie mówi się o tym wprost – że potępienia liberalizmu i liberalnej interpretacji Biblii przez papieży Piusa IX (Syllabus) i św. Piusa X (Lamentabili sane) stały się podczas Vaticanum II przedmiotem „rewizji, a nawet korekty”, ponieważ „odnosiły się do rzeczywistości, która jest sama w sobie zmienna”. Nie mogę zrozumieć, jakie inne decyzje mógł mieć na myśli papież w swym przemówieniu, zwłaszcza biorąc pod uwagę jego wcześniejszą deklarację jako kard. Ratzingera, że „nie może być powrotu do Syllabusa, który można uważać za pierwszy etap konfrontacji z liberalizmem, ale nie za etap ostatni”.

Jednak przedsoborowi papieże nie potępiali „zmiennej rzeczywistości” ani nie twierdzili, że ich nauczanie jest jedynie „przejściowym etapem”, do którego obecnie nie można już wracać. Potępiali fałszywe zasady i fałszywe twierdzenia jako takie i z pełnym autorytetem swego urzędu zakazywali wiernym ich wyznawania. Pius IX rozpoczął swą encyklikę Quanta cura od zadeklarowania, że jego intencją jest

zdemaskowanie i potępienie wszystkich herezji i błędów, które, sprzeciwiając się Boskiej wierze, doktrynie Kościoła katolickiego, czystości obyczajów i wiecznemu zbawieniu ludzi, często wzniecały gwałtowne burze i boleśnie dotykały zarówno Kościół, jak i państwo.

Innymi słowy, potępienie przez Kościół fałszywych zasad liberalizmu było potępieniem błędów przeciwko wierze, które z samej natury błędu nie mogą nigdy przestać być fałszywe, jeśli istnieje taka rzecz jak obiektywna prawda.

Żaden katolik nie może zaakceptować – nawet papież nie może tego od niego wymagać – że coś, co Magisterium wielokrotnie potępiało jako fałszywą zasadę liberalizmu albo fałszywą interpretację Biblii, może kiedykolwiek stać się prawdą. Samo przyjęcie takiej możliwości zniszczyłoby wiarę w Magisterium. Jeśli jednak Benedykt nie to miał na myśli, co właściwie chciał w ten sposób powiedzieć?

Wystarczy już tego. Skoro kryzys w Kościele wchodzi w piątą dekadę, wierni mają prawo do prostej odpowiedzi na proste pytanie: czy Benedykt (zgodnie ze swymi prywatnymi poglądami głoszonymi jako kard. Ratzinger) naprawdę chce powiedzieć, że żaden z błędów potępionych przez papieży przed Vaticanum II nie ma być już traktowany jako błąd? Jeśli naprawdę to chciał powiedzieć, wówczas wierni mają prawo przeciwstawić mu się wedle nauczania Pawła IV, mówiącego, iż mimo że papież „nie może być sądzony przez nikogo, niemniej można mu się sprzeciwiać, jeśli okaże się, że odchodzi on od wiary” (Ex apostolatus officio – 1559). Jeśli prawdy naszej religii mają jakieś obiektywne znaczenie, katolicy nie mieliby wyboru, musieliby przeciwstawić się panującemu papieżowi, który odchodzi od nauczania swoich poprzedników – możliwość tę wyraźnie przewidział Paweł IV w czasie, kiedy właśnie zaczynała się otwarta rebelia przeciw Christianitas.

Tymczasem prosi się nas, byśmy uwierzyli, że linia argumentacji Benedykta w obronie Vaticanum II zrywa z „hermeneutyką nieciągłości”! Jednak sugestia, że może istnieć „zmiana w ciągłości” doktryny i ciągłość doktrynalna pomimo „pozornej nieciągłości”, nie ma precedensu w nauczaniu Kościoła; i (trzeba to powiedzieć) twierdzenie to graniczy z absurdem. Nigdy przed Vaticanum II nie wymagano od wiernych, by wierzyli w coś takiego, gdyż żaden wcześniejszy sobór powszechny nie stworzył nawet cienia wrażenia „nieciągłości” w katolickim nauczaniu.

Kiedy przyjrzymy się temu bliżej, papieska mowa do Kurii Rzymskiej nie jest większym powodem do radości, niż inne wydarzenia tu wspomniane. Przeciwnie, jest powodem do bicia na alarm. To, co dostrzegamy w nowym pontyfikacie, to nie „święta rewolucja”. Jest to, co najwyżej, lekkie spowolnienie bezbożnej rewolucji, która rozpoczęła się, kiedy młody ks. Ratzinger i jego koledzy periti przybyli do Rzymu na II Sobór Watykański, by dokonać „wielkiego otwarcia na świat”, niszczącego Kościół po dziś dzień. Nie możemy zapominać, że to sam kard. Ratzinger niewzruszenie twierdził później, iż tradycjonalistom nie można pozwolić na kwestionowanie mądrości wielkiego soborowego skoku naprzód, że nie może być w Kościele miejsca na jakąkolwiek dyskusję o pójściu wstecz:

Czy sobór był błędną drogą, której musimy ponownie się przyjrzeć, jeśli mamy ocalić Kościół? Głosy tych, którzy tak twierdzą, stają się coraz głośniejsze, a ich zwolennicy coraz liczniejsi. Do najbardziej widocznych fenomenów ostatnich lat trzeba zaliczyć wzrastającą liczbę grup integrystycznych, w których zaspokajane jest pragnienie pobożności, zmysłu misterium. Musimy wystrzegać się bagatelizowania tych ruchów. Bez wątpienia, reprezentują one sekciarski fanatyzm, który jest antytezą katolickości. Nie sposób opierać się im zbyt silnie (Principles of Catholic Theology, s. 389).

Tak więc katolicy, którzy odrzucają przyjęcie bezprecedensowych nowinek i którzy łączą się, by zachować źródła pobożności i zmysł misterium – są obecnie postrzegani jako sekciarscy fanatycy, zasługujący na represje ze strony władzy kościelnej. Kościół łupiony jest od wewnątrz przez modernistycznych rewolucjonistów, ale to tradycjonaliści są tymi, którym nie sposób opierać się zbyt mocno w ich przywiązaniu do nieprzerwanej historycznej przeszłości Kościoła. Takie było zdanie kard. Ratzingera w roku 1988. Wydaje się, że ten duch jakobiński nadal będzie dominował w posoborowym krajobrazie, kiedy kard. Ratzinger jest papieżem Benedyktem XVI.

Jest rzeczą smutną i przerażającą, że to świeccy ludzie, jak autor tego tekstu, muszą mówić w ten sposób o stanie ich własnego Kościoła. Tęsknimy za papieżem, który przedsięwziąłby zdecydowane działania dla uporządkowania sytuacji. Szczerze mieliśmy nadzieję, że papieżem tym będzie Benedykt, pomimo wszystkiego, co mówił, kiedy był kardynałem i księdzem. Jednak rzeczywistość jest taka, jak widać. W obecnej chwili nie widać nadziei. Przeciwnie, wydaje się prawdopodobne, że naszym losem będą dalsze prześladowania. Ω

Za „The Remnant” z 10 stycznia 2006. Tłumaczył Tomasz Maszczyk.