Bractwo Kapłańskie Świętego Piusa X
feria Adwentu [3 kl.]
Zawsze Wierni nr 5/1998 (24)

Przemysław Jackowski

Autokonfesja

Dnia 30 sierpnia, po uczestnictwie we Mszy św. Wszechczasów w Oświęcimiu, jakby mało mi było jeszcze doznań, wybrałem się ze znajomym (on też był tego dnia na Żwirowisku) do krużganków kościoła oo. Dominikanów w Krakowie na występy chóru, śpiewającego – w ramach festiwalu Kraków 2000 – tradycyjną liturgię dominikańską wg wzorów sprzed 700 lat, aczkolwiek w nietradycyjny sposób, bo odtworzony z odnalezionego w XIX w. traktatu De musica Hieronima z Moraw. Chór, chociaż wbrew zapowiedziom na ulotkach rozdawanych przed wejściem nie liczył „siedemdziesięciu mnichów” (być może osoba odpowiedzialna za wymyślenie nazwy koncertu uznała z sobie tylko wiadomych powodów, że nazwa ta powinna być grecka, a innego liczebnika greckiego niż septuaginta po prostu nie znała?), był za to jak najbardziej ekumeniczny: tworzyli go podróżujący po Europie członkowie międzynarodowego zespołu zawodowych muzyków, kantor synagogi z Krakowa (zdaje się, że z kolegami) jako współprowadzący, ojcowie i bracia dominikanie oraz trzej księża wyglądający podejrzanie... tradycyjnie! Sutanny, wysokie koloratki, pasy! Czyżby ktoś z Bractwa? Postanowiłem to wyjaśnić tuż po koncercie; tymczasem zamknąłem oczy i słuchałem komplety – „męskiego, dostojnego, jędrnego śpiewu – na miarę gotyckich katedr” (dzięki traktatowi wspomnianego już Hieronima z Moraw wiadomo, że XIII-wieczni dominikanie nie śpiewali „anielsko”). Z zamkniętymi oczami czułem się tak, jakby czas cofnął się o kilkaset lat... Z otwartymi oczami widziałem gębę tego samego fotoreportera, co rano w Auschwitz, tak samo bezczelnie rozpychającego się i wciskającego wszędzie obiektyw.

Po koncercie zagadnęliśmy z kolegą jednego z owych księży: tak, był z Bractwa! Oczywiście z Bractwa Św. Piotra, bo naiwnością byłoby przypuszczać, ze księża z Bractwa Św. Piusa X mogliby zostać zaproszeni przez krakowskich dominikanów... I tutaj muszę uderzyć się w piersi: doskonale zdając sobie sprawę z faktu, ze nie mam charyzmatu dyskusji, wyciągam różnice zamiast szukać prawdziwej jedności, zadaję niewygodne pytania i w ogóle – czepiam się, taką dyskusję, w dodatku razem z kolegą, a więc niesportowo, bo dwóch na jednego, rozpocząłem! Rozmawialiśmy z młodym klerykiem (nomina sunt odiosa), spoza Polski, który studiował parę lat u Dominikanów, a teraz wyjeżdża na dalsze studia do seminarium Bractwa w Wigratzbad. Rozmowa trwała coś ze 45 minut i była dla mnie bardzo pouczająca. Dyskutowaliśmy oczywiście o Bractwach i obecnej sytuacji w Kościele.

Zaczęliśmy od sytuacji Bractwa Św. Piusa X. „Jest schizmatyckie” – oświadczył kleryk, „nie w pełnej łączności z Rzymem”. Zaproponowałem więc zacytowanie wypowiedzi ks. ks. kardynałów Cassidy’ego i Ratzingera (traf chciał, że miałem je przy sobie), na co ksiądz odparł, że latem zeszłego roku kard. Ratzinger wydał oficjalne stanowisko, potwierdzające rzekomą schizmę Bractwa (co to miałby być za dokument, do dzisiaj nie wiem).

Recepta kleryka na kryzys w Kościele brzmiała tak: zacisnąć zęby i pozostać w łączności z Papieżem, a nie uciekać! Na kluczowe pytanie „co ksiądz zrobi (w duchu głoszonego przezeń posłuszeństwa), jeśli jego przełożeni nakażą mu odprawianie Novus Ordo Missae?” odpowiedzi nie dostaliśmy (chociaż zadawaliśmy je na dwa głosy nie raz!). Tzn. owszem, dowiedzieliśmy się, że jeśli Bractwem Św. Piotra zaczną rządzić moderniści, to większa część księży... założy nowe Bractwo (ale do Bractwa Św. Piusa X nie wróci, czy też nie przejdzie...). W każdym razie na razie jest spokój, bo do kolejnych wyborów Przełożonego zostało jeszcze trochę czasu, a modernistów w samym Bractwie jest zdecydowana mniejszość (sic!). Dowiedzieliśmy się też, że Bractwo Św. Piusa X niewłaściwie postrzega stanowisko Bractwa Św. Piotra; w gruncie rzeczy stanowiska obu Bractw są bardzo zbieżne, a one same różnią się przede wszystkim tym, że Bractwo Św. Piusa X jest „poza widzialnym Kościołem” (ale bez konkretnych szczegółów, czym miała by się wyrażać pełna przynależność do Kościoła widzialnego). Kolega, który też nie posiada charyzmatu dyskusji, wyciągnął w tym miejscu przykład jawnych heretyków, którzy do Kościoła widzialnego przecież należą.... Ja wyciągnąłem trzecie oko Shiwy i Komunię na rękę, kleryk zaczął się denerwować („ta rozmowa zmierza w niewłaściwym kierunku”) i bronić Ojca Św. („no jeśli na Mszach papieskich były celowo podstawione grupy feministek, które szły do komunii z wyciągniętymi rękami – to co Papież miał zrobić?!”) naiwnie wierząc, że ten i podobne karygodne zdarzenia były spontanicznymi wybrykami „wiernych”, o których Papież wcześniej nie był poinformowany przez swego mistrza ceremoniału... Jak to się skończyło? Kleryk oświadczył, że owszem – wie, że w Kościele źle się dzieje, ale „to nie Papież”, bo Ojciec Święty „jest manipulowany”. Niestety, tu już mnie poniosło: powiedziałem księdzu (z całym szacunkiem, oczywiście), że z tego, co właśnie powiedział wynika, iż głosząc absolutne posłuszeństwo Papieżowi tym samym głosi absolutne posłuszeństwo wobec tych, którzy Nim manipulują... I na tym się rozstaliśmy, życząc sobie nawzajem łask bożych.

Rozmowa ta była dla mnie – jak już wspomniałem – bardzo pouczająca. Dowiedziałem się bowiem, jak myślą, a właściwie nie myślą „petryści”: „posłuszenstwo Papieżowi, kropka!”. Na tym jednym zaleceniu budują cały gmach swoich przekonań, a kiedy ów gmach zaczyna się chwiać w posadach (bo i jakże ma się nie chwiać?!), burzą wszystko i na ruinach pytają sami siebie: „posłuszeństwo Papieżowi? TAK!” – i zaczynają wszystko od nowa...

Nie twierdzę, broń Boże, że kleryk, z którym rozmawiałem, był na tyle głupi lub ślepy, żeby nie zdawać sobie zupełnie sprawy, co się w Kościele dzieje – nie! On się świetnie orientował! Nie sądzę też, że grzeszy lenistwem, kombinując sobie tak: skoro „poza Kościołem nie ma zbawienia”, a „gdzie Papież, tam Kościół”, więc wystarczy trzymać się Papieża i nie zawracać sobie głowy żadnymi dyrdymałami, by dostąpić zbawienia... Nie jest też dwulicowy (od księdza, który go zna, słyszałem, że to osoba o bardzo konserwatywnym nastawieniu). Cóż więc, u licha ciężkiego, powoduje, że inteligentni ludzie, tacy jak ów kleryk, dodają co i rusz dwa do dwóch i za każdym razem wychodzi im co innego, ale nigdy nie cztery? Kiedy tak o tym myślę, to przychodzi mi do głowy coś z mojego, czyli psychologicznego podwórka. Otóż w eksperymentach psychologicznych nad percepcją bodźców wzrokowych korzysta się niekiedy z tachistoskopu, urządzenia umożliwiającego krótkotrwałe (rzędu 1/100 sekundy) eksponowanie słów, symboli, obrazków etc. W eksperymentach dokonywanych na przełomie lat 40-tych i 50-tych w Stanach Zjednoczonych udowodniono, że rozpoznanie słów „krytycznych” (takich jak np. „brzuch”, „gwałt”, „suka” etc.) wymagało dłuższej ich ekspozycji! Następne eksperymenty potwierdziły hipotezę istnienia tzw. obrony percepcyjnej, tj. wewnętrznego (nieświadomego) mechanizmu wpływającego opóźniająco na spostrzeganie niewyraźnych bodźców, a mówiąc ściślej – na uświadamianiu sobie znaczenia tych bodźców: człowiek widzi, ale nie zdaje sobie sprawy z tego, co widzi, bo go własna podświadomość przed zagrażającymi treściami ochrania. Pocieszający – jeśli można się tak wyrazić – w tej historii jest fakt, że kiedy zwiększano czas ekspozycji, osoby biorące udział w eksperymencie bodźce wreszcie dostrzegały... Jak długo trzeba będzie eksponować pewne bodźce zwolennikom polityki Bractwa Św. Piotra, żeby ich treść dotarła wreszcie do ich świadomości, niestety nie wiem – trzeba się modlić, żeby jak najkrócej...

Na tym kończę swoje wyznanie i odmawiam jakiejkolwiek poprawy. Ω