Bractwo Kapłańskie Świętego Piusa X
Macierzyństwa N.M.Panny [2 kl.]
Zawsze Wierni nr 4/2012 (155)

ks. Karol Stehlin FSSPX

Pocieszenie w utrapieniach

Drodzy Czytelnicy!

Droga do nieba jest stroma i wąska, mówi Pan Jezus. Trzeba „gwałtowników”, aby pokonać niezliczone przeszkody, które wróg rodzaju ludzkiego na niej stawia. W Ewangelii według św. Mateusza czytamy: „A od dni Jana Chrzciciela aż dotąd królestwo niebieskie gwałt cierpi i gwałtownicy je porywają” (Mt 11, 12). Można to królestwo porównać do twierdzy, która jest trudno dostępna zarówno dla wrogów, jak i dla swoich: położona na górze, otoczona wysokimi murami, a wejścia do niej strzegą zbrojne straże. Aby się do niej dostać, trzeba zdecydowania, a nawet determinacji; trzeba mieć „odważną duszę” na wzór św. Teresy z Ávili. Odwagi i zdecydowania wymaga walka z pokusami, podnoszenie się ze stanu grzechu, a potem trwanie w stanie łaski uświęcającej i wierność złożonym Bogu obietnicom. Wrogowi naszych dusz chodzi tylko o jedno – a mianowicie żebyśmy nie doszli do nieba, celu naszej ziemskiej pielgrzymki. Chcąc nas ściągnąć z drogi wiodącej ku Bogu, wróg podsuwa nam oszukańczą sugestię, że na tym świecie może być i będzie „fajnie”, trzeba tylko poczuć się swobodnie i odrzucić krępujące stereotypy.

Czy podsuwana nam przez diabła obietnica raju na ziemi jest fałszywa? Z całą pewnością tak. Ludzie już wielokrotnie w swoich dziejach próbowali zbudować raj na ziemi – pierwszą taką próbą była budowa wieży Babel – i za każdym razem trzeba było za taką próbę zapłacić wysoką cenę krwi i łez. Oczywiście, dobrze jest modlić się o pokój na świecie. Powinniśmy starać się o ład i harmonię w życiu doczesnym, o ziemską pomyślność – ale byłoby tragicznym złudzeniem oczekiwać, że kiedykolwiek znikną nienawiść i wojny, niesprawiedliwość i nędza.

Światowy pokój i powszechne szczęście to hasła, które kiedyś głosili komuniści; można je usłyszeć także dzisiaj, w środowiskach przenikniętych duchem soborowym. Piewcy „nowej wiosny Kościoła” próbują nas przekonać, że Chrystus kazał nam na pierwszym planie stawiać dążenie do świata bez wojen i nędzy... Warto byłoby przeanalizować teksty novus ordo Missæ pod tym właśnie kątem, bo już sama nowa definicja Mszy jako uczty ukazuje tę nową orientację. Nowa liturgia skupia uwagę ludzi na tezie, że tym, co się naprawdę liczy, jest nasz piękny i radosny świat. W tym ujęciu cały kult religijny ma być środkiem do zdobycia Bożego błogosławieństwa na czas bieżący, do osiągnięcia doczesnej pomyślności, do wyeliminowania takich przykrych stanów, jak choroby, wojny czy niepokoje społeczne.

Dlaczego jednak nawet ludzie wierzący poświęcają tyle czasu na oglądanie seriali telewizyjnych, czytanie kolorowych piśmideł, zakupy w centrach handlowych? Ponieważ nieustannie szukają ucieczki od zabieganej, uciążliwej, nudnej, a często także bezsensownej codzienności; poszukują choćby namiastki przyjemności czy ulgi. Ich nieszczęście polega jednak na tym, że uparcie szukają tych namiastek tam, gdzie ich nie znajdą, ponieważ ich tam nie ma.

Jakie są skutki tych poszukiwań? Po pierwsze, ludzie praktycznie tracą poczucie sensu życia, a tym samym rozumienie istoty chrześcijaństwa. Ten sens i istota biorą się bowiem z prawdy, że Chrystus nie przyszedł, aby nam zagwarantować szczęście na tym, lecz na tamtym świecie. Tu jest chwilowa obczyzna, tam – wieczna ojczyzna. Tu droga krzyżowa, tam – tryumf wiecznego żywota. Tu dolina łez, tam – wieczna radość. Tu nieustanny trud, tam – wieczny odpoczynek.

Po drugie, ludzie zużywają swoje siły życiowe, uganiając się za fatamorganą, próbując nadać kształt jakimś nierealnym wizjom. Wydają pieniądze na spodziewane przyjemności. Poświęcają czas i środki, żeby przybliżyć się do mglistego fantomu doczesnego szczęścia. Ich postępowanie przypomina budowanie domku z kart, w którym na dodatek budowniczy ma nadzieję zamieszkać. Powstają więc kolejne kondygnacje, jednak za lada wstrząsem czy podmuchem wszystko to upada. Okazuje się wtedy, że to nie karciany domek doczesnego zadowolenia jest pewny, ale wstrząsy i turbulencje codzienności. Stąd tyle nieszczęść, załamań, depresji, zniechęcenia i nihilizmu.

Po trzecie, kult ziemskich pociech jest źródłem odrazy do wszystkiego, co jest tym pociechom przeciwne, a zwłaszcza do cierpienia i wszystkiego, co wymaga samozaparcia. Stąd taka powszechna dziś niechęć do ponoszenia ofiar, do umartwień i wyrzeczeń. Zanikło gdzieś pojęcie bezinteresownej służby, zastąpiło ją dążenie do szczęściodajnej samorealizacji. Trzeba niestety zadać w tym miejscu pytanie, czy posoborowe zmiany w liturgii Kościoła (i wcale nie chodzi tylko o ryt Mszy św.) nie starają się wyeliminować – tak dalece, jak tylko się da – tego wszystkiego, co przypomina o cierpieniach, o walce duchowej, o nieustannej bitwie i starciach z diabłem? Kiedy ostatni raz słyszeliśmy z ust hierarchów, że Kościół tu, na ziemi, jest „Kościołem wojującym”? Dziś mówi się raczej o Kościele „pielgrzymującym”, z wyraźną sugestią, że ci pątnicy są ze swojej natury pacyfistami, miłującymi bezwarunkowo wszystkich i wszystko. Tymczasem Kościół jest Mistycznym Ciałem Chrystusa, a jego członkowie żyjący na tym świecie – pod zwierzchnictwem papieża i we wspólnocie jednej wiary i jednego chrztu – toczą zażartą wojnę o chwałę Bożą i o zbawienie dusz. To wojowanie wymaga ofiar, wyrzeczeń i cierpień. Szczególnie przykład życia świętych nieustannie przypomina nam o ogromnej wartości cierpienia i krzyży w naszym życiu. W pismach św. Maksymiliana Kolbego jest wiele fragmentów na ten temat; św. Ludwik zaś pisał: „Przyjaciel krzyża jest człowiekiem wybranym przez Boga spośród dziesięciu tysięcy żyjących według zmysłów i rozumu, aby był człowiekiem całkowicie Bożym, który wznosi się ponad rozum i całkowicie przeciwstawia się zmysłom przez życie i światło czystej wiary oraz żarliwe umiłowanie krzyża”. Dziś najczęściej człowiek nie chce tego słuchać. Mając negatywny stosunek do – tak czy inaczej nieuchronnego – krzyża, współczesny człowiek narzeka na niego, widzi w nim tylko bezsens, buntuje się, zniechęca, oskarża Boga o niesprawiedliwość. Innymi słowy – marnuje najdrogocenniejsze okazje do uświęcenia swego życia, a nawet życia innych.

Połączmy teraz te trzy wyżej zarysowane aspekty, a ujrzymy prawdziwy obraz obecnego świata. Otóż im bardziej w tym świecie szuka się raju na ziemi, tym bardziej życie ludzkie pogrąża się w smutku, cierpieniu, buncie i rozpaczy. Zderzenie rzeczywistości z błędnymi oczekiwaniami człowieka jest dla niego tragiczne. Nie ma na ziemi raju – oto pierwsze rozczarowanie. Cierpienia nie zmniejszają się – to drugie rozczarowanie. Serca pozostają niezaspokojone – trzecie rozczarowanie. W rezultacie z dnia na dzień w duszach narasta ciemność, a człowiek staje się coraz bardziej pusty i nieszczęśliwy.

Oczywiście, każdy z nas potrzebuje jakiegoś pocieszenia, zrozumienia ze strony bliźnich. To zupełnie normalne – inaczej nie da się żyć. Dotychczasowe rozważania mają nam jednak pokazać, jak łatwo jest zbłądzić, szukając pociechy. Prawdziwe pocieszenie wymaga zdroworozsądkowego spojrzenia na życie, wymaga pamięci, że od zmysłów ważniejszy jest rozum, że od doczesności ważniejsza jest wieczność, od materii (ciała) ważniejszy jest duch (dusza), a od ziemi piękniejsze jest niebo. Musimy być przekonani o rzeczywistości nieskończonego szczęścia obiecanego nam w niebie. Musimy pamiętać, że droga do nieba to droga krzyżowa, uciążliwy szlak po grani szczytów, trudny rejs pod prąd i pod wiatr. Jeśli z góry zgadzamy się, że każdy kolejny dzień naszego życia będzie kolejnym etapem naszej drogi krzyżowej, nieustannej wojny z wrogiem dusz, to nie zaskoczą nas pojawiające się stale przeciwności i przykrości. A gdy już się pojawią, to będziemy wiedzieli, że są one okazją do uświęcenia duszy lub odpokutowania grzechów. Warunek jest jasny: trzeba je przyjąć z uległością i zjednoczyć się z naszym cierpiącym Zbawicielem. Święty Jan Damasceński pisał: „Krzyż Jezusa Chrystusa jest kluczem do nieba, podporą słabych, przewodnią gwiazdą pokutników, tarczą wiernych, mieczem doświadczonych, magnesem kochających, rogiem obfitości wszelkich łask”.

Gdy pokornie złożymy w Bożym Sercu poczucie swojej słabości, Najświętsze Serce nas pocieszy. Gdy więc nadejdzie utrapienie, to zamiast rezygnować i wycofywać się, trzeba przeczekać; trzeba wytrzymać, patrząc na Ukrzyżowanego. Trzeba posłuchać św. Augustyna, który pisał: „Przypatruj się ranom zawieszonego, krwi umierającego, chwale zmartwychwstałego Chrystusa. Głowa Jego spuszczona, aby cię ucałować. Serce Jego otworzone, aby cię kochać. Ręce Jego rozciągnięte, aby cię objąć. Przybij Go więc tak mocno do serca swego, jak On był mocno przybity do krzyża”. Gdy przylgniemy do cierpiącego Zbawiciela, otrzymamy prawdziwe pocieszenie. Spotkamy ludzi, którzy podadzą nam wzmacniający napój dobrego słowa i pokarm dobrej rady, ale przede wszystkim będziemy coraz głębiej odkrywać wielkie prawo Boże mówiące, że każde cierpienie przygotowuje nową radość i nowe pocieszenie, a każda radość i pocieszenie przygotowuje nas do kolejnych krzyży. W ten sposób będziemy się wspinać coraz wyżej po szczeblach duchowego życia. Oto nasza droga do nieba!

To nie świat, ale Chrystus daje nam prawdziwe pocieszenie. To On pokazuje nam swe rzeczywiste, chwalebne i nieśmiertelne ciało, swój tryumf nad śmiercią. Według tradycji biblijnej pierwsze słowa, jakie do Ojca niebieskiego wypowiedział Pan Jezus po swym zmartwychwstaniu, brzmiały: „Ressurrexi et adhuc Tecum sum – Zmartwychwstałem i teraz już zawsze będę z Tobą” lub w innym tłumaczeniu: „Powstałem, a jeszcze jestem przy Tobie” (Ps 138, 18). Do nas zaś Pan mówi: „Ja was ochłodzę” (Mt 11, 28).

Ale jest jeszcze coś więcej. Pan Jezus chce wypełnić nas pociechą już teraz, a więc w obecnej chwili naszej walki. Jest obecny w Najświętszym Sakramencie Ołtarza. Chce być obecny w naszych sercach. Szeptem woła każdego z nas po imieniu i w ten sposób wlewa w nasze dusze pocieszenie. Trzeba nam tylko słuchać Jego głosu, tak jak słuchał wezwany po imieniu Zacheusz czy wezwana po imieniu Maria Magdalena. Zarówno Zacheusz, jak i Maria Magdalena byli bardzo szczęśliwi, słysząc swoje imiona w ustach Pana. Zbawiciel śle nam pocieszenia także przez ludzi. Wybiera ludzkie narzędzia, abyśmy mogli poczuć ulgę. Przede wszystkim jednak Pan Jezus daje nam swą Matkę, Pocieszycielkę strapionych. Każde sanktuarium świadczy o Jej niezliczonych interwencjach. Niebieska Matka może swoje dzieci najczulej pocieszyć. Nie sposób szczerze wzywać Jej na modlitwie i jednocześnie nie doznać ulgi w swoich utrapieniach.

Znana jest historia św. Franciszka Salezego, który mając 17 lat, złożył ślub czystości przed ołtarzem Matki Bożej w kościele pw. Świętego Szczepana w Paryżu. Wkrótce potem opanował Franciszka wielki smutek i przekonanie, że nie zdoła uniknąć potępienia. Wpadł w rozpacz. Przestał jeść. Duchowe strapienie osłabiło jego zdrowie fizyczne. Wrócił więc przed ołtarz Matki Bożej i modlił się słowami: „Matko Boża! Jeżeli mam być potępiony i przeklinać Pana Boga i Ciebie na wieki, to mi przynajmniej tę jedną uproś łas­kę, żebym póki żyję na ziemi całym sercem kochał Pana Boga i Ciebie”. Zaledwie skończył się modlić, w jego sercu pojawiło się pocieszenie. Został wysłuchany przez Niepokalaną, Pocieszycielkę strapionych.

Jeśli więc nastąpią w naszym życiu ciężkie chwile, nie szukajmy fałszywych pociech tego świata, ale ofiarujmy nasze cierpienia za nawrócenie grzeszników, a nasz wzrok ufnie utkwijmy w Niepokalanej. Ω