Bractwo Kapłańskie Świętego Piusa X
feria Adwentu [3 kl.]
Zawsze Wierni nr 4/2001 (41)

Ernest Hello

Św. Józef z Kupertynu

święto 28 sierpnia

Ci, co twierdzą, że wszyscy święci podobni są do siebie, dowodzą, że ich zupełnie nie znają. Ten sam duch ogarnia i oświeca różne natury i ta właśnie jedność przy tej różnorodności, stwarza w rzeczywistości jakoby nowy wszechświat.

Najskąpiej może obdarzonym na świecie człowiekiem był św. Józef z Kupertynu. Natura nie udzieliła mu żadnego ze swoich darów. Sam siebie nazywał bratem-osłem (frere Ane) i w istocie był pośród ludzi tym, czym osioł jest pośród zwierząt. Nie mogąc zdać żadnego egzaminu, niezdolny bodaj poprowadzić rozmowy; niezdolny jednocześnie do zajęć domowych, nie mógł dotknąć talerza, by go nie stłuc. Pozbawiony najzupełniej zdolności umysłu i sprawności zmysłów, zdawał się nie posiadać danych potrzebnych zarówno dla uczonego, jak i dla dobrego służącego. Wyglądał na niewolnika-niedołęgę lub na mało użyteczne pociągowe zwierzę. A jednak doszło do nas jego imię. Jakże się to stało, że się potrafił zapisać w pamięci ludzi? Otóż nie pożądając uznania ludzkiego, zdobył nie tylko uznanie, ale i chwałę! Chwała była rzeczą wprost, zdawałoby się, niemożebną dla niego, a jednak otoczyła na wieki jego postać. Gdy ci, którzy się o chwałę dobijają i ku niej dążą, dostają w udziale często bardzo zapomnienie albo wstyd – chwała otoczyła czoło Józefa, wypisując przed jego imieniem dziwne, tajemnicze słowo „święty”. Józef został św. Józefem. Jakaż to rzecz nadzwyczajna, ta siła powoływania i mianowania Świętych? Siła właściwa jedynie Kościowi, siła, w której nikt się nie poważy z Kościołem współzawodniczyć, choćby z obawy przed nadzwyczajną śmiesznością. Weźmy starego weterana napoleońskiego; gdyby był nawet najzagorzalszym wielbicielem swego wodza, nie odważyłby się powiedzieć: św. Napoleon I. Wargi odmówiłyby mu posłuszeństwa.

Józef urodził się w Kupertynie 17 czerwca 1603 r. Syn rzemieślnika, wątły, chorowity, pogardzany przez wszystkich, wydrwiwany przez towarzyszów i, rzecz rzadka, nienawidzony przez rodzoną matkę, pokryty złośliwymi ranami, dzieciństwo swoje przepędził między życiem a śmiercią, w rodzaju zgnilizny. Pustelnik pewien namaścił go olejem i uleczył.

W chwili, gdy miał przyjść na świat, ojcu jego za długi zajmowano mieszkanie, matka schroniła się do stajni i tam go powiła.

Uleczony ze straszliwej choroby, chciał wstąpić do zakonu i tu spotkał go cały szereg przeszkód i niepowodzeń. Pragnął być przyjętym do klasztoru – odmawiają mu; później zaczyna nowicjat i nie kończy go; powraca do świata i wraca znów do klasztoru. Zewsząd odpychany, nie wie w końcu sam co robi, czego pragnie?

Przede wszystkim w 17. roku życia zwrócił się do franciszkanów. Dwaj jego wujowie byli w zakonie i zdawało się, mogli mu wstęp do klasztoru ułatwić. Nie przyjęto go, gdyż nie posiadał żadnego wykształcenia. Przyjęto go zaledwie na braciszka do kapucynów, ale tu spotkał go cały szereg prześladowań.

Wrodzona nieudolność, a nadprzyrodzone zamyślenia, którym podlegał, jednoczyły się, by go uczynić zupełnym niedołęgą życiowym. Naturalnie jego niedołęstwo biło w oczy, a nadprzyrodzone zamyślenia pozostawały niedostrzegalne. Zapomnienie o rzeczach tego świata, a pochłonięcie zupełne rzeczami nadziemskimi wytworzyło życie nadzwyczajne, które wydawało się śmieszne ludziom uważnym, ludziom miernym, którzy go otaczali. Wszystkie te umysły rozwinięte, ale pospolite, miały wzrok jasny dla wad Józefa, zupełną ślepotę dla wielkości jego. Gdy podczas usługi w refektarzu popadał w ekstazę, upuszczał z rąk półmiski i talerze, których skorupy przylepiano mu następnie za karę na habicie. Gdy podawał chleb razowy zamiast pytlowego i gniewano się nań – utrzymywał, że nie może jednego od drugiego odróżnić. Długiego czasu potrzebował, aby przenieść odrobinę wody z jednego miejsca na drugie. Zadecydowano na koniec, że nie jest zdatny ani do pracy zwykłej, ani do życia dachowego i wydalono go z klasztoru.

Zdjęto zeń szaty zakonne. Utrzymywał później, że cierpiał wtedy, jak gdyby zeń zdzierano skórę. Na domiar złego zgubił część swego świeckiego odzienia. Nie miał kapelusza, pończoch, obuwia. Na pół nagi wychodzi z klasztoru, opadają go psy i rwą na nim w strzępy pozostałe odzienie. Pasterze biorą go za złodzieja i zaledwie jednemu z nich udaje się go ocalić przed gniewem innych. Biegnie dalej, spotyka jeźdźca, który naciera nań ze szpadą, biorąc go za szpiega.

Józef przybywa do Vitrary; rzuca się do nóg wuja, który go wypędza, wyrzucając mu długi, jakie ojciec porobił w Kupertynie. Rzuca się na kolana przed matką, a ta mu odpowiada: „Wypędzono cię ze świętego miejsca, wybieraj między więzieniem a wygnaniem, inaczej umrzesz z głodu”.

Na koniec po wielu usiłowaniach Józef dostaje się do klasztoru w Grotella, gdzie mu powierzają opiekę nad mułami.

Józef umiał zaledwie czytać i pisać, a mimo to chciał być księdzem. Nigdy nie był zdolny wytłumaczyć żadnej z Ewangelii roku, oprócz tej, która zawiera słowa: „Błogosławione wnętrzności, które cię nosiły”. Stanął do egzaminu na diakona. Biskup otwiera księgę Ewangelii i trafia właśnie na słowa: „Błogosławione wnętrzności, które cię nosiły”. Józef nie mógł powstrzymać uśmiechu, ale objaśnił tekst doskonale. Pozostawały ostatnie egzaminy kapłańskie. Tu rzecz się odbywa w sposób nadzwyczajny. Pierwsi, którzy przystąpili do egzaminu, zdali go tak świetnie, że biskup przekonany, że wszyscy znają przedmiot swój równie dobrze, przyjął pozostałych bez egzaminu. Wśród pozostałych był właśnie Józef. Józef tedy mimo nieudolności swojej, znanej ale zapomnianej, wbrew ludziom i rzeczom, został kapłanem 4 marca 1628 r.

Powróciwszy do klasztoru w Grotella, przeżył tu dwa lata bardzo ciężkie. Do nędzy materialnej przyłączyła się stokroć cięższa nędza wewnętrzna. Pociechy duchowe, które go wiernie podtrzymywały od dzieciństwa, zmieniły się na ponurą, smutną oschłość, zwiększającą się z dniem każdym. Pisał później do jednego z przyjaciół:

Ileż razy skarżyłem się Bogu na Boga. Dla Niego opuściłem wszystko, a On zamiast mnie pocieszyć, wystawiał mnie na śmiertelną trwogę. Pewnego dnia, gdy płakałem i jęczałem (na samą myśl o tym zamieram), puka do mnie zakonnik. Milczę; on mimo to wchodzi. „Co tobie jest, bracie Józefie?”, pyta. „Jestem tu po to, by ci usłużyć. A, to płaszcz twój wisi, sądziłem, że go nie posiadasz”. Istotnie płaszcz mój wisiał w strzępach. Przywdziałem ten, który przyniósł nieznany zakonnik i cała moja rozpacz zniknęła w jednej chwili.

Nikt nie znał i nie widział nigdy tego zakonnika, który przyniósł mu ów płaszcz.

Od tej chwili życie św. Józefa było tak cudowne, jak żadne z tych, o których mówi historia. Życie jego zewnętrzne było równocześnie jednostajne i niespokojne. Aby uniknąć tłumów, które ku niemu dążyły, przenoszono go ustawicznie z klasztoru do klasztoru, trzymano prawie uwięzionego, aż do przeniesienia na inne miejsce. Ilekroć kazano mu wyjechać, pytał: „A czy tam, dokąd mnie prowadzicie, jest Bóg?”. Odpowiadano mu twierdząco. „To dobrze”, mówił. Życie jego wewnętrzne przedstawia zbiór zjawisk ekstatycznych i cudotwórczych, najróżnorodniejszych i najwznioślejszych, objawiających się w postaci, zdawałoby się, zupełnie pozbawionej wzniosłości. Pielęgnował muły, pracował jak zwierzę robocze, umiał zaledwie czytać, nazywał się bratem-osłem; nazywał się tak nie przez fałszywą pokorę. Jego prostota, cierpliwość, wygląd pospolity, dobroduszność, brak wykształcenia, jego przyzwyczajenie do wykonywania najprostszych zajęć niewolnika, dźwiganie ciężarów, jego ślepe posłuszeństwo, jego chód powolny, ze schyloną głową, wszystko to istotnie nadawało mu pewne cechy podobieństwa do osła; do podobieństwa tego dopomagał też trochę i upór, zwalczony przez posłuszeństwo i przekształcony przez światło nadprzyrodzone.

Pewnego dnia kazano mu objaśnić jakiś ustęp brewiarza. Józef otwiera księgę i trafia na naukę o św. Katarzynie ze Sieny. Ustęp zaczyna się: „Catharina, virgo senensis, ex Benincaris piis orta parentibus” – „Katarzyna, dziewica ze Sieny, urodzona z Beninkarów, pobożnych rodziców”. Otóż Józef czytając ten ustęp, opuszcza wyraz: ex Benincaris. Kazano mu czytać po raz wtóry, znów opuszcza; rozkazują mu odczytać po raz trzeci, znów to samo. Każą mu przyjrzeć się uważnie. Nadaremnie wysila wzrok, nie może dojrzeć wyrazu, który mu odczytać każą. W jakiś czas później Kongregacja Rytuału wykreśliła ten wyraz.

Ten człowiek, który nic nie umiał, nic nie rozumiał, który nie umiał porozumiewać się z innymi ludźmi, który niczego nie mógł się nauczyć, pozbawiony zupełnie przytomności umysłu, nauki oraz umiejętności ukrycia swoich braków i usterek, człowiek ten wychodził zwycięsko ze wszystkich egzaminów, ze wszystkich badań, ze wszystkich prób, którym go poddawano.

Zamiast widzieć ludzi takimi, jakimi są, pod ich postacią zwykłą i dla wszystkich widoczną, on widział ich często pod postacią zwierząt, przedstawiających właściwy stan ich duszy. Odczuwał wonie, których nikt nie czuł, wonie duchowe, które dla niego były materialne. Spotyka np. człowieka, którego sumienie było zbrudzone. „Wydzielasz straszną woń, mówi Józef, idź się umyć”. Po spowiedzi, o ile spowiedź była szczera, czuł inny zapach. Zmysły jego uduchowione były dla niego narzędziami porozumiewania się między światem duchowym a fizycznym. Odczuwał fizycznie to, co istniało jedynie w sferze moralnej. Postać jego była rodzajem żywego symbolu, który rozjaśniał świat widzialny przez widoczny odblask nadzmysłowego świata.

Całe serce jego tonęło w postaci Madonny z Grotella. U stóp jej nadzwyczajny ten człowiek spędzał całe godziny, zatopiony w głębokim rozmyślaniu. Rozmyślanie stanowiło jego życie i to do tego stopnia, że nigdy, spełniając nawet najgrubsze roboty, nie mógł się od niego oderwać. Dzieckiem jeszcze będąc, w wieku, w którym nie mógł mieć pojęcia czym jest ekstaza, pozostawał zachwycony przez Ducha Bożego, w postawie prostej, a zadziwiającej zarazem, która mu zjednała przezwisko „otwartej gęby”. Gdy się pomyśli jak pospolitą była jego postać, gdy się pomyśli, że był „osłem”, zdumiewa nas to zestawienie rzeczy wprost przeciwnych, które cechują rzeczy Boskie w najbardziej zdumiewający sposób. Rzeczy Boskie cechuje zazwyczaj właśnie ten cudowny kontrast jedności w różnolitości.

W rzeczywistości „brat-osioł” unosił się w powietrzu jak ptak; w życiu żadnego Świętego zdolność ta nie doszła do tak wysokiego stopnia.

Św. Dionizy mówi o swoim mistrzu Hieroteuszu: „Człowiek ten nie tylko uczył się rzeczy Boskich, ale je poddawał doświadczeniom”. Można by to samo powiedzieć o Józefie, który wszakże nie był podobnym naturalnie do Hieroteusza. Józef pewną część życia spędzał w powietrzu, zawieszony między niebem a ziemią. Był on jednocześnie najlepszym przyjacielem zwierząt. Józef należy do tej rodziny Świętych, których jedną z cech najwybitniejszych jest przyjaźń do zwierząt, zżycie się z każdym stworzeniem. Powracam tu jeszcze raz do słowa niepojętego, którego zresztą ja sam wymawiając dobrze nie rozumiem: do słowa „prostota”; zdawałoby się, że do niej odnoszą się pewne przywileje widoczne, reagujące na człowieka silniej niż inne łaski.

Pewnego dnia obiecał zakonnicom ptaszka, który je nauczy śpiewać; jakoż codziennie podczas porannego i wieczornego nabożeństwa ptaszyna siada na oknie chóru, podtrzymując i ożywiając śpiew zakonnic. Pewnego dnia ptaszek znika, więc skarżą się przed św. Józefem. „Dobrze zrobił, odpowiedział Święty, dlaczegoście go nie uszanowały?”. Istotnie jedna z zakonnic wyrządziła mu jakąś krzywdę. Józef obiecał powrót ptaszyny, która istotnie zapomniała czy też przebaczyła i przyfrunąwszy, umieściła się tym razem między zakonnicami. Jedna z sióstr przywiązała jej grzechotkę do nóżki, ptaszyna znikła. Józef przywołał ją raz jeszcze. „Dałem wam muzykanta, rzekł, nie trzeba było robić z niego dzwonnika, poleciał czuwać nad grobem Chrystusa, ale powróci”. Powrócił też istotnie i był wśród zakonnic tak długo, jak i Święty.

Pewnego dnia pod lasami Grotella spotkał dwa zające, „Nie oddalajcie się – mówi im – nie oddalajcie się od Madonny, bo wielu strzelców czyha na was”. W kilka minut później psy wypadają i chwytają jednego z zajęcy. Ten ucieka, wpada w otwarte drzwi świątyni i chroni się w ramionach świętego. „A co, nie uprzedzałem was” – mówi Józef. Tuż za zającem wpadają strzelcy i rozgorączkowani dopominają się o swoją zdobycz. „Ten zając – odpowiedział Święty – jest pod opieką Madonny. Nie dostaniecie go”. Po czym pobłogosławił zwierzątko i puścił na wolność. Powracając z kaplicy do klasztoru spotkał drugiego zająca, który przestraszony schronił się do niego. Myśliwy, którym był margrabia Cume de Pinelli, pan na Copertino, spytał Józefa, czy nie widział zająca. „Jest tu, odparł Święty, w fałdach mojego płaszcza. Ten zając do mnie należy, oszczędźcie go i nie przychodźcie polować w tę stronę, bo go przestraszycie”. Następnie zwrócił się do zająca i rzekł: „Schowaj się tu w ten krzaczek, i nie ruszaj się”. Psy patrzyły całe drżące na swoją zdobycz, ale nie ruszyły się i stały jak przykute do miejsca.

Burza zatopiła wszystkie prawie owce w małej wiosce. Zrozpaczeni pasterze przyszli do Józefa. Święty dotykał jedną owcę po drugiej, powtarzając: „W Imię Boga wstań” i owce jedna po drugiej ożyły. Jedna z nich powstała i upadła znowu, wtedy Józef głosem silniejszym, prawie że gniewnym zawołał: „W Imię Boga wstań i stój”. Innego znów dnia sprowadził owce do kaplicy św. Barbary. Przeskakując przeszkody, owce odbiegały od żyznego pastwiska, by się stawić na modlitwę, posłuszne wołaniu Świętego.

Zdarzało się, że św. Józef na sam dźwięk imienia Maryi lub Jezusa unoszony bywał w górę, nawet fizycznie. Ekstaza jego objawiała się często wielkim krzykiem, krzyk ten jednak nie przerażał, a stwierdzenie tego faktu miało wielkie znaczenie w procesie kanonizacyjnym. Kościół z niezmierną ostrożnością przystępuje do rozróżniania duchów. Duch św. daje poczucie bezpieczeństwa, nawet wśród przerażających pozorów; zły duch niepokoi nawet wśród pozornej ciszy.

Pewnego dnia don Antonio przechadzał się z Józefem po ogrodzie. „Bracie Józefie, rzekł, jakież Bóg dał śliczne niebo”. Józef wydał okrzyk, uniósł się w górę i klęknął na wierzchołku drzewa oliwnego. Gałązka poruszała się lekko, jakby na niej siedział ptak. Pozostawał tam około pół godziny. Jeżeli ogarniała go ekstaza podczas Mszy św., Józef, przyszedłszy do siebie, odprawiał w dalszym ciąga świętą Ofiarę, zaczynając ściśle od tej chwili, w której przestał, nie omyliwszy się nigdy o jedną sylabę ani o jeden ruch.

Trzej malarze, którzy mieli ozdabiać jego kaplicę, zdecydowali, że nad drzwiami umieszczą Niepokalane Poczęcie. Józef był przy tym obecny. Jak gdyby mu się ukazała tajemnica obrazu, który mieli namalować, padł na kolana, wołając: „Niepokalane Poczęcie, och, co za przedmiot” i popadł w ekstazę. Kiedy indziej w kościele podczas ekstazy wyciągnął rękę nad trzema gorejącymi pochodniami. Świadkowie tego zdarzenia przez chwilę osłupieli, po czym usunęli pochodnie; płomień nie zostawił na ręku najmniejszego śladu. Robotnik zranił się boleśnie narzędziem pracy. Brat Ludwik budzi Józefa, który był w ekstazie i pokazuje mu krew. Józef dotyka na pół uciętego palca, owija go opaską i mówi: „Idź, pracuj dalej”. Robotnik został uleczony. Pracował właśnie nad wykończeniem krzyża. „Postawmy go” – rzekł Józef. Krzyż był jednak tak ciężki, że nie można było go poruszyć. Józef zniecierpliwiony zrzuca płaszcz, przebywa w locie jakieś 15 kroków, chwyta krzyż jak piórko i wbija go w przygotowany dół.

Trzeba całego tomu na przytoczenie wszystkiego; odsyłam czytelnika do Żywota św. Józefa autorstwa Dominika Bovino1.

Takim był św. Józef. Gdyby nie był istniał, nikt by go nie zdołał sobie wyobrazić. Jest nadzwyczajny pośród nadzwyczajnych. Nie ma Świętego u Bolandystów, któryby zdołał tak bardzo się wyróżnić od tego typu, do którego ludzie są przyzwyczajeni. Ω

Niniejszy artykuł jest rozdziałem z książki Ernesta Hello Żywoty świętych, Warszawa 1910.

Przypisy

  1. A redakcja Zawsze wierni – do książki Alfio Giaccagli Św. Józef z Kupertynu. Święty lotów, która ukazała się nakładem Wydawnictwa OO. Franciszkanów i jest do nabycia w księgarni wysyłkowej Te Deum.