Bractwo Kapłańskie Świętego Piusa X
Macierzyństwa N.M.Panny [2 kl.]
Zawsze Wierni nr 6/2002 (49)

Krzysztof Ferrara

Liturgia świata

Wizyta Jana Pawła II w Meksyku

Można pisać bez końca o zalewie nowinek, jaki miał miejsce podczas zakończonej niedawno iście maratońskiej pielgrzymce papieskiej, wiodącej ze Światowego Dnia Młodzieży w Toronto do Meksyku i Gwatemali. Nowinki te wciąż mnożą się tak szybko i intensywnie, że samo ich skatalogowanie wymagałoby ogromnej ilości papieru.

Jak zwykle, potoki lawy posoborowych innowacji najwięcej szkód przyczyniają świętej liturgii, która w czasie mniej niż jednego pokolenia została zmieniona z najdoskonalszej formy, jaką tylko ludziom dane było widzieć, w stopniowo degenerujący się, na poły spoganizowany spektakl, który nawet pobożni protestanci uważają za śmiechu warty – i przerażający zarazem.

Podejmowane ostatnio tu i ówdzie próby wrzucenia kawałków tradycji liturgicznej do wielojęzycznego gulaszu, jakim jest obecna liturgia, nie powstrzymały wcale procesu jej degeneracji – wystarczy przyjrzeć się groteskowej liturgii podczas Światowego Dnia Młodzieży (ŚDM) ’2002. Jeden przykład starczy za szczegółowy opis: podczas festiwalu piosenki pop, który zastąpił Nieszpory,  chór – w sposób pełen czci – zaśpiewał Adoramus Te Christe. Ale temu chwilowemu powrotowi chóru do katolickiej tradycji liturgicznej wtórował... jazzowy saksofon. W rezultacie całość brzmiała mniej więcej tak:

A-do-ra-mus Te, Chri-ste.
Buu-łiiii! Ba-duudi-ooch-do!
Et be-ne-di-ci-mus ti-bi.
Buu-łiiii! Buu-łiiii! Bodii-och-do!

Z kolei Drodze Krzyżowej towarzyszyło popowe nagranie, w którym coś mgliście przypominającego śpiew gregoriański wykonywane było w rytmie wystukiwanym przez syntezator: ba-dum-dum-BOP! ba-dum-dum-BOP!

Czy publiczna egzekucja byłaby zbyt surową karą dla „liturgistów”, którzy obmyślili te okropieństwa? Cóż więcej trzeba jeszcze mówić o ŚDM 2002? Nie więcej, niż to napisał reporter „Seattle Times”:

Zakonnice grające we freesbie. Rapujący ksiądz (wyjątkowo dziwaczny ks. Stan Fortuna – przyp. K. F.). Grupy Murzynów walących w bębny. Tahitańskie tancerki. Koncert rockowy do trzeciej w nocy. Z pewnością nie jest to przeciętna katolicka uroczystość. O Światowych Dniach Młodzieży, obchodzonych w zeszłym tygodniu w Toronto, można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że były czymś zwyczajnym – był to przykład „zakręconego Kościoła”, jak go określił 16-letni Filip Hayes z Seattle.

Żeby uzupełnić ten obraz można dorzucić jeszcze kilka szczegółów, takich jak „muzykę liturgiczną” przygotowaną na mszę papieską, zawierającą linię melodyczną katolickich quasi-solowych piosenkarzy, którzy robili wszystko, żeby brzmieć jak Mariah Carey, powtarzając w nieskończoność refreny mdłych popowo-rockowych „hymnów”, podczas gdy Papież po prostu siedział bezwładnie na swoim krześle. Zespół liturgiczny używał okazyjnie kongów, perkusji, gitar elektrycznych i saksofonu sopranowego oraz – oczywiście – stale i wciąż syntezatora, bardzo użytecznego przy nakręcaniu występu powtarzanymi glissandami – wziuuum! wziuuum! Poziom artystyczny był mniej więcej taki, jak u osób, które odpadły w pierwszej rundzie Gong Show1.

Chwilę potem zaroiło się od „szafarzy świeckich” – było ich cztery tysiące, wśród nich kobieta w kapeluszu z powiewającym rondem i ciemnymi okularami oraz mężczyzna wystrojony w golf. Obecność „szafarzy” na mszy papieskiej była otwartym nieposłuszeństwem wobec ostatnich daremnych watykańskich „instrukcji”, zabraniających wykorzystywania ich, jeśli wystarczyliby księża i diakoni (a tych było w Toronto wielu) oraz nakazującym, aby „szafarze” zawsze nosili odpowiedni strój liturgiczny. Na przekór innym ostatnim daremnym watykańskim instrukcjom nt. rażąco wadliwego angielskiego przekładu tekstu Nowej Mszy, Credo zostało odmówione w pierwszej osobie liczby mnogiej, a zwrot „et cum spiritu tuo” nadal tłumaczono jako „a także z tobą2.

Wyrażenie, którego użył młody człowiek – „zakręcony Kościół” – oddaje ducha całego tego spektaklu. Dziesięciolecia lekkomyślnych eksperymentów w laboratorium nowinkarstwa istotnie doprowadziły do powstania „zakręconego Kościoła” – to znaczy Kościoła zniekształconego3. Okaleczony Kościół, ukryty za tym, co Tomasz Wood i ja nazywamy „wielką fasadą” – zbiorem efemerycznych nowinek, przesłaniających wiarę naszych ojców – posługuje się nie tylko nieodwracalnie zniszczoną liturgią, ale również chorym ekumenizmem, który otwarcie odrzuca powrót błędnowierców do Rzymu. Zamiast powrotu akatolików widzimy niekończące się, bezcelowe i bezsensowne „dialogowania” z takimi „partnerami”, jak na przykład z tzw. Kościołem anglikańskim.

Nawiasem mówiąc nowomianowany anglikański „arcybiskup” Canterbury, Rowan Williams, sprzyja wyświęcaniu kobiet-„biskupek” oraz udzielaniu sakramentu kapłaństwa praktykującym homoseksualistom, a także udzielaniu zgody na rozwody i powtórne małżeństwa dla anglikanów. Williams uświetnił swoją nominację zostając... druidem – tak, właśnie tak: druidem. Jak doniosła agencja UPI:

Nowomianowany arcybiskup Canterbury przywdział białą pelerynę, wstąpił do kamiennego kręgu i podczas wschodu słońca w poniedziałek [5 sierpnia br.] został druidem.

Neokatolicka agencja informacyjna Zenit określiła Williamsa nie jako pomylonego apostatę, którym niewątpliwie jest, ale jako „nietuzinkowego następcę arcybiskupa Canterbury”, którego „nie jest łatwo zaszufladkować”. Cóż, nie przypuszczam, żeby anglikańskiego druida łatwo było zaszufladkować... Jan Paweł II przesłał Williamsowi osobisty telegram z gratulacjami, zapewniając go, że „jest pewien, iż z Bożą pomocą są w stanie uczynić kolejny krok na drodze do jedności”.

Wijąca się „droga do jedności”, która zastąpiła drogę do Rzymu, z każdą chwilą oddala od jedności, a przybliża do zwykłego szaleństwa, nikt jednak spośród watykańskich hierarchów ani neokatolickiego establishmentu zdaje się tego nie zauważać. Ekumeniczni aparatczykowie z Watykanu uparcie kontynuują swój daremny dialog z grupą Szalonych Kapeluszników4, którzy nie mają najmniejszej intencji uznania prawdy, ponieważ wszyscy należą do wyznań, będących w większym lub mniejszym stopniu formami szaleństwa.

Poddany duchowej lobotomii5 przez czterdziestoletnią kurację wstrząsową, zaordynowaną przez Watykan, neokatolicki establishment utracił zdolność krytycznego myślenia czy oburzania się na wzrastającą absurdalność naszej sytuacji, zwłaszcza w sferze liturgicznej. Nie powinno więc specjalnie dziwić, że kolorowi neokatoliccy komentatorzy byli dumni z ostatniego zestawu skandalicznych nowinek liturgicznych, które miały miejsce w Toronto, Meksyku i Gwatemali.

Przykładowo msza papieska, podczas której ogłoszono beatyfikację Jana Diego, zaczęła się w sposób pełen dostojeństwa, by szybko przemienić się w świętokradztwo za sprawą zgrai „rdzennych mieszkańców [Ameryki Pd.]”, którzy tańczyli przed ołtarzem w strojach azteckich kapłanów-wojowników, w pióropuszach i napierśnikach, które nie zakrywały talii. Kiedy chór śpiewał hymn, którego już nie pamiętam, azteccy tancerze robili swoje, wydając wężopodobne dźwięki grzechotkami i bijąc w bębenki.

Skonfrontowany z tym skandalem, Rajmund Arroyo z EWTN, który służy neokatolickiemu establishmentowi jako rodzaj Dana Rathera6 – medialnego strażnika poprawności posoborowej – przedstawił następującą analizę: „Bardzo podoba mi się sposób, w jaki łączą okazywanie szacunku z folklorem” (sic!). Widzimy więc, jak posoborowa rewolucja zastąpiła niegdyś nienaruszalne formy boskiego kultu, natchniony rezultat trwającego wieki wpływu Ducha Świętego, kościelnym ekwiwalentem show rodem z Broadwayu, w którym tancerze starają się we właściwy sposób „połączyć” poszczególne kawałki i są nagradzani za te wysiłki przychylnymi recenzjami. Panowie, wielkie brawa od Arroyo! „Bardzo mu się podobają” wasze azteckie kostiumy, grzechotki i bębenki. Skoro więc tak właśnie wygląda to, co neokatolicki establishment uważa za „wspaniałe” podczas mszy papieskiej, to jaką można mieć nadzieję na powrót do liturgicznego rozsądku w Nowej Mszy na szczeblu parafialnym? Niestety, żadną – wyjąwszy tylko cud.

Dla katolików, którzy zdolni są rozpoznać świętokradztwo, kiedy je widzą, podstawowe pytanie brzmi następująco: dlaczego, na Boga, upamiętniano diaboliczną kulturę aztecką podczas mszy kanonizacyjnej Świętego, wybranego przez Niebo do ogłoszenia końca tej kultury poprzez cudowne nawrócenie siedmiu milionów Azteków w ciągu kilku lat? Jan Diego był prostym Indianinem i nie należał do żadnej z wyższych warstw imperium azteckiego, takich jak np. przerażający kapłani-wojownicy, których pyszne pióropusze i napierśniki były dumnie obnoszone podczas mszy papieskiej. Jan Diego nosił prostą szatę indiańskiego chłopa, taką samą, na jakiej ukazał się cudowny wizerunek N.M.Panny. Była to szata podobna do tej, którą nosił sam Chrystus Pan, albo do stroju o. Toribio, który ochrzcił Jana. W pewien sposób szata Jana Diego, która cudownie zachowała się nietknięta do naszych czasów, jest znakiem boskiej niewzruszoności Kościoła, podobnie jak liturgia – która pomagała zachowywać wiarę katolicką skromnemu Indianinowi – była i jest znakiem tej samej stałości.

Po tym, jak Jan Diego w 1524 r. został katolikiem, czcił on prawdziwego Boga na tradycyjnej Mszy św. po łacinie – Mszy, którą przywieźli do Meksyku hiszpańscy misjonarze; Mszy, która wkrótce potem musiała być broniona przez Sobór Trydencki przed wściekłymi atakami Lutra i jego protestanckich współodstępców. Zanim Matka Boska objawiła się Janowi Diego na wzgórzu w Tepeyac w 1531 r. (zaledwie czternaście lat przez rozpoczęciem Soboru Trydenckiego), ten eks-poganin przyjmował już Komunię św. – na język, klęcząc na kolanach – co najmniej trzy razy w tygodniu. Kiedy uczestniczył we Mszy św. w swojej parafii, prowadzonej przez franciszkanów, nie spotykał tam żadnych roztańczonych „rdzennych mieszkańców”, w pióropuszach i napierśnikach, potrząsających grzechotkami i bijących w bębenki. Spotykał tylko ponadczasowy spokój i godność wiecznej rzymskiej liturgii.

Arroyo i jego współkomentator posłusznie bronili czegoś, czego obronić się nie da, jako uprawnionego przykładu liturgicznej „inkulturacji”. Ale Arroyo ani myślał odnieść się do oczywistego zarzutu: jeśli Msza nie została „zinkulturowana” w czasach Jana Diego, to czym możnaby usprawiedliwić ten absurdalny atawizm kulturowy, mający miejsce się podczas Mszy papieskiej pięć wieków później? Dlaczego, na Boga, podczas Mszy papieskiej w roku 2002 oglądaliśmy pogańskie ekscesy, które przeraziłyby Jana Diego w roku 1531? A to wszystko, proszę zauważyć, dokonuje się za sprawą reformatorskiego reżimu, który nieustannie wychwala kościelne aggiornamento, które stało się możliwe w efekcie II Soboru Watykańskiego. Wychwalanie postępu w trakcie ceremonii, która jest przykładem najgorszego prymitywizmu, ilustruje jedną z fundamentalnych wewnętrznych sprzeczności myśli liberalnej. Teraz zaś możemy ujrzeć tę samą wewnętrzną sprzeczność niejako przy pracy, oszpecającą świętą liturgię.

Nazajutrz po kanonizacji Jana Diego Papież powrócił do bazyliki N.M.Panny z Guadalupe, aby przeprowadzić beatyfikację dwojga męczenników: Jana Bautisty i Hiacynta de Los Angeles. Oczywiście, liturgia była jeszcze bardziej „zinkulturowana”. Podczas „liturgii słowa” cztery kobiety w indiańskich strojach zbliżyły się do ołtarza; każda z nich w jednej ręce niosła dymiącą misę, a w drugiej wiązkę ziół. Jedna z nich zanurzyła niesione zioła w dym, wydobywający się z misy jej towarzyszki, a następnie obeszła dokoła tron papieski, dokonując indiańskiego, pogańskiego „oczyszczenia” Wikariusza Chrystusa. Reporter agencji UPI opisał ten rytuał jako „tradycyjną praktykę, służącą do oczyszczania ludzi z chorób i złych duchów”. Kiedy Papież w widoczny sposób okazał zakłopotanie, kobieta kilkakrotnie potarła swoją wiązką ziół jego ręce i barki. Przez boleśnie dłużący się moment wydawało się, że kobieta nie przestanie, dopóki ktoś jej nie odciągnie, ale ostatecznie zakończyła „oczyszczanie” Papieża.

Arroyo i jego współkomentator (tym razem był nim msgr Michał Heras z diecezji Corpus Christi) niezwłocznie przystąpili do akcji. „Niektórzy ludzie, powiedział Arroyo, mogliby pomyśleć, że to, co właśnie widzieli, było wprowadzeniem pogańskich zabobonów do katolickiej liturgii”.

No cóż, jeśli tak nie było, to dlaczego „niektórzy ludzie” mieliby właśnie tak pomyśleć, i dlaczego Arroyo czuł się zmuszony do dodatkowych wyjaśnień? Wedle niego ten pogański rytuał oczyszczenia był wyłącznie przykładem na to, że Kościół, stosując się do nauczania św. Piusa X, „bierze, co pogańskie, i uświęca to”. Taaak, możemy być zupełnie pewni, że św. Pius X ochoczo zgodziłby się, żeby jakaś Indianka pocierała go w prezbiterium „świętymi” ziołami... Arroyo (a może Heras?) dodał jeszcze, że rytuał ten był jedynie uprawnionym sposobem na wyrażenie katolickiej prośby parce Domine. Tak więc, jak widać, ten prechrześcijański, pogański zabobon harmonijnie współbrzmi z katolicką Tradycją – o ile tylko jesteśmy w stanie znaleźć sposób, żeby udawać, iż tak jest. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że Arroyo „bardzo się podobało” to „połączenie” „szacunku i folkloru”.

Msgr Heras wtrącił, że, oczywiście, nie ma tu mowy o najmniejszej choćby sugestii, że zioła czy dymiące misy mają jakąkolwiek moc same w sobie. Ależ nie, kobiety jedynie „współpracowały z Bogiem” w tym starożytnym, indiańskim rytuale „egzorcyzmu” – tak to dokładnie nazwał – w celu wygnania „chorób i złych duchów”. Komentator podkreślił, że moc pochodzi wyłącznie od Ducha Świętego, a nie jakiegoś fałszywego bożka Azteków. Pomijając niezamierzoną sugestię, że Papieżowi potrzebne są egzorcyzmy, ani msgr Heras, ani Arroyo nie próbowali nawet wyjaśniać, w jaki sposób elementy nieskutecznej (jako egzorcyzm – przyp. tłum.), pogańskiej ceremonii oczyszczenia mogą teraz służyć jako kanały, którymi miałaby spływać łaska uświęcająca, skoro rytuał taki nie został ustanowiony ani przez Chrystusa Pana, ani przez Kościół. Z drugiej strony, jeśli łaska nie spływa poprzez dymiące misy i zioła – a oczywiste jest, iż nie spływa – wówczas cały ten spektakl był w równym stopniu niepotrzebny i dziwaczny, co skandaliczny.

Jak na ironię, ten pogański rytuał rodem z przedchrześcijańskiego Meksyku stał się częścią ceremonii beatyfikacyjnej dwóch katolickich męczenników, wysokich urzędników sądowych, którzy w XVIII w. byli torturowani, a następnie zabici, ponieważ zaalarmowali lokalne władze o potajemnych pogańskich praktykach, dokonywanych przez Indian w wikariacie San Francisco Cajonos. Nie umknęło to przedstawicielom prasy – agencja UPI donosiła: „Jak na ironię, czwartkowa ceremonia pełna była rytuałów przypominającychi te, o których obaj mężczyźni poinformowali władze”. To już coś więcej niż ironia – to szaleństwo.

Zadaniem neokatolickich komentatorów w rodzaju Arroyo czy Herasa jest zniechęcanie katolików do wyciągania tak oczywistych wniosków. Prezentowane przez nich podejście do skandalicznych nowinek, pojawiających się jedna za drugą podczas obecnego pontyfikatu, można sparafrazować jednym z najlepszych powiedzonek Groucho Marxa7: „Komu zamierzacie wierzyć – mnie czy waszym własnym oczom?!”. Podczas całej ostatniej podróży papieskiej neokatolicki establishment gorliwie spełniał swoją rolę w posoborowej rewolucji: tłumienie sensus catholicus i uspokajanie targanych konfliktami sumień tych, którzy nie zostali jeszcze całkiem odmóżdżeni przez nowinkarski reżim, próbując ich przekonać, iż to, co myślą, że widzą, nie dzieje się naprawdę.

Ale to się dzieje. Ludzki element Kościoła katolickiego jest obecnie w większej części w objęciach obłędu. Jest obłęd niekończącego się „dialogu” z anglikańskimi druidami, obłęd przygrywania na saksofonie podczas Adoramus Te Christe, obłęd „wzbogacania” kanonizacji Jana Diego poprzez atawistyczny powrót do kultury azteckiej w środku mszy papieskiej, obłęd zezwalania Indiankom na okadzanie Namiestnika Chrystusa dymem z płonących ziół podczas obrzędu kanonizacji dwóch Indian, umęczonych za powiadomienie władz o pogańskich ceremoniach. Jest to wreszcie obłęd włączania do katolickiego kultu pogańskich obrzędów – w tym samym czasie, kiedy kult aztecki odradza się w Meksyku, a „rdzenni mieszkańcy” tego kraju masowo opuszczają Kościół katolicki, żeby związać się ze Świadkami Jehowy albo fundamentalistycznymi sektami protestanckimi.

Jeśli mogłyby jeszcze istnieć jakieś wątpliwości, że mamy do czynienia z obłędem, weźcie pod uwagę, że podczas gdy nowa liturgia poddawana jest gwałtownej „inkulturacji” w celu dodania do niej pogańskich obrzędów, porzuconych wieki temu przez indiańskich konwertytów, tradycyjny rzymski ryt Mszy św. – centrum katolickiej kultury przez ponad 1500 lat – jest zakazany i nie można go celebrować bez specjalnego zezwolenia. Nie może to być niczym innym, jak tylko diabelskim odwróceniem właściwego porządku rzeczy.

Podczas „liturgii słowa” w Meksyku msgr Heras popełnił bardzo wymowną omyłkę, kiedy po „oczyszczeniu” Papieża przez Indiankę powiedział: „Kontynuujemy teraz liturgię świata8. Żeby wybrnąć z sytuacji, Arroyo dodał: „Tak, jest to także liturgia świata”, ale w ten sposób jeszcze bardziej pogrążył swego współkomentatora, bowiem określenie „liturgia świata” zawiera wewnętrzną sprzeczność. Sprzeczność ta leży u samych podstaw współczesnego kryzysu w Kościele, wychodząc na jaw, kiedy martwe pogańskie obrzędy włączane są do liturgii mającej upamiętnić beatyfikację dwóch katolików, zamęczonych właśnie za to, iż pomagali władzom kościelnym wykorzeniać pogańskie rytuały.

Jak przyznał Paweł VI w słowach, których nie sposób jest przytaczać za często: „Otwarcie na świat doprowadziło do skażenia Kościoła myśleniem w kategoriach światowych. Byliśmy zapewne zbyt słabi i nieostrożni”. Rezultatem tej inwazji stał się najpoważniejszy od czasów herezji ariańskiej kryzys w Kościele – kryzys, który neokatolicki establishment stara się zakamuflować przy pomocy gładkich słówek. Kryzys ów najwyraźniej uwidacznia się w okaleczeniu kultu Bożego w Kościele katolickim.

Zaiste, oto prawdziwa liturgia świata! Ω

Artykuł ukazał się w dwutygodniku „The Remnant”. Tłumaczył Przemysław Jackowski.

Przypisy

  1. Amerykański odpowiednik naszej Szansy na sukces czy Idola (wszystkie przypisy tłumacza).
  2. Zamiast dosłownie i poprawnie „I z duchem twoim”. Na temat watykańskiej instrukcji dotyczącej tłumaczenia tekstów liturgicznych na języki narodowe zob. Liturgiam authenticam – w stronę lepszego przekładu protestanckiej liturgii, Zawsze wierni nr 5/2001 (42).
  3. Gra słów w języku angielskim: „a Church with a twist” i „twisted Church”.
  4. Postać z Alicji w krainie czarów Lewisa Carrolla.
  5. Lobotomia – operacyjne usunięcie części mózgu.
  6. Znany, acz kontrowersyjny dziennikarz amerykański.
  7. Bardzo popularny komik amerykański.
  8. Msgr. Heras chciał powiedzieć o „liturgy of the Word”, tj. o ‘liturgii słowa’, jednej z części Nowej Mszy, przejęzyczył się jednak i powiedział o ‘liturgii świata’ (liturgy of the world), liturgii światowej, a więc przyrodzonej, doczesnej...