Bractwo Kapłańskie Świętego Piusa X
św. Józefa, Oblubieńca NMP, wyznawcy, Patrona Kościoła katolickiego [1 kl.]
Zawsze Wierni nr 2/2013 (165)

Walka o katolicką wiarę jest naszą chlubą

rozmowa z ks. Karolem Stehlinem FSSPX

Na okładce naszego czasopisma znajduje się zdjęcie wykonane w grudniu ubiegłego roku na jednym z warszawskich osiedli. Na pierwszym planie widzimy platformę reklamową, jedną z wielu, jakie zostały rozstawione na ulicach stolicy. Umieszczony na niej plakat przykuwa uwagę szczególnym zestawieniem: kobieta w stroju zakonnicy hipnotyzuje wzrokiem przechodniów, wokół niej umieszczono napis „Dzień zaczynam od modlitwy...”, a dokończeniem tego zdania jest reklama strony internetowej promującej biznes. Wybraliśmy to zdjęcie na okładkę, ponieważ pokazuje ono ogromną złożoność kilku zagadnień, które są tematem tego numeru ZAWSZE WIERNI.

Osoba przebrana jest za zakonnicę, co ma gwarantować wiarygodność hasła reklamowego. Postać zakonnicy została wykorzystana do promocji handlu i biznesu. Dobrze wiemy, że osoba nosząca katolicki strój zakonny tym samym jest „oficjalnym ambasadorem” katolickiej wiary. Nawet samym tylko sposobem ubioru budzi jednoznaczne skojarzenia z Bogiem, z Kościołem, z wiarą. To jasne, że wizerunek katolickiej zakonnicy został w tej reklamie nadużyty, a religia katolicka została zinstrumentalizowana do poziomu narzędzia marketingowego. Zakonnica, a co za tym idzie, także katolicka wiara, została tu skojarzona jedynie z usługami handlowymi i z pomnażaniem pieniędzy. Krótko mówiąc, została odarta z poziomu nadprzyrodzonego.

Bardzo przypomina to obecny stan Kościoła, w którym katolicy co prawda wierzą w Boga, ale wiara ta opiera się na interesowności: „wierzę w Boga, ponieważ zaspokaja On moje potrzeby...”. W rzeczywistości problem jest jednak znacznie większy, ponieważ niewielu katolików ma świadomość, że propagowana obecnie wiara jest w istocie jedynie posoborową „wizją wiary”. Znacznie odbiega ona od prawdziwej wiary, którą ludzie mogą otrzymać jedynie w Kościele katolickim w formie integralnego, niezmiennego Objawienia Bożego.

ZAWSZE WIERNI: Miliony katolików dały się zwieść iluzji, że w życiu wystarczy być jedynie tzw. porządnym człowiekiem. W ogólnym przekonaniu za dobrego katolika uchodzi ten, kto został ochrzczony, deklaruje się jako osoba wierząca, zna kilka fragmentów z Pisma świętego oraz akceptuje tzw. najważniejsze dogmaty i prawdy wiary. To powyższe określenie „prawdziwego katolika”, choć utożsamia się z nim wiele osób, jest jednak bardzo ułomne, żeby nie powiedzieć fałszywe. Jak, według Księdza, przedstawia się wiara i życie religijne katolików, zwłaszcza w trwającym obecnie w Kościele „Roku wiary”?

Ks. Karol Stehlin: Już papież św. Pius X często podkreślał, że największym problemem katolików jest brak znajomości naszej wiary. W wyniku braku solidnych fundamentów, katolicy są bezbronni wobec przeróżnych sofizmatów i pół-prawd, które wrogowie Kościoła powtarzają od wieków. Proszę zauważyć, że Pius X kierował powyższe słowa na początku XX wieku i to do gorliwych katolików, kiedy w Kościele jeszcze wszystko było „w porządku”. Obecnie katolicy żyją w zupełnie innej sytuacji: świat jest całkowicie zdominowany przez materializm. A jeśli chodzi o stare kraje katolickie, takie choćby jak Polska, to materializm ten przedstawia się dokładnie tak, jak na okładce tego numeru ZAWSZE WIERNI: religia nie jest co prawda negowana, lecz staje się środkiem do realizacji światowego życia.

I to być może jest najbardziej trafny obraz gorliwego katolika naszych czasów: modli się, idzie do kościoła, w domu ma święty obrazy na ścianie, nawet broni zasad moralnych. Ale tak naprawdę żyje całkowicie w atmosferze doczesności. Pochłania go świat, najnowsze wydarzenia, zarabianie pieniędzy, organizowanie kolejnego weekendu lub urlopu, troska o zdrowie i bezpieczeństwo, o pokój na świecie, pochłaniają go rozrywki i media. Chrystus i Najświętsza Maryja Panna są traktowani jako wyższe instancje, które mają pomóc ludziom w zapewnieniu dostatniego życia oraz w spełnieniu wszystkich ich oczekiwań.

Jeśli tak rozumiany katolicyzm ma jeszcze w jakimś kraju pewne znaczenie; jeśli cieszy się powagą moralną i wywiera wpływ na życie społeczne — ale powiedzmy od razu, takie kraje to dziś wyjątek — to szczególnie młodsze pokolenia coraz bardziej widzą w nim jedynie zjawisko kulturowe lub socjologiczne. Mówi się często: Polska jest katolicka, Rosja — prawosławna, Niemcy — ewangelickie — ale traktowane jest to w kategoriach bardziej społeczno-kulturowych niż religijnych. Największe święta katolickie zostały wchłonięte przez świecką obrzędowość, inne wtopiły się i zagubiły swoje znaczenie w folklorze wielkich miast.

Do dobrego tonu należy kilka razy w roku pójść do kościoła, żeby pooglądać bożonarodzeniowe szopki, wielkanocne Groby Pańskie, zanieść „święconkę”, podzielić się opłatkiem, przyjąć księdza po kolędzie. Te obyczaje mają już niewiele wspólnego z życiem duchowym. Chrzciny, wesela, pierwsze Komunie często są tylko formalnym pretekstem do spotkania towarzyskiego i biesiadowania. Te wydarzenia religijne są również okazją do nakręcania handlu i biznesu. To zdumiewające, że nawet otwarci wrogowie wiary wysyłają klientom życzenia na Boże Narodzenie — tak bardzo zatarł się katolicki charakter tych świąt. Dlatego w dawnych krajach katolickich obserwujemy zjawisko rozrywkowego, zabawowego traktowania uroczystości, które mają głęboko katolickie korzenie. Zamiast oddawania czci św. Andrzejowi Apostołowi — mamy andrzejki z wróżbami. Zamiast godnego oddawania w Adwencie czci św. biskupowi Mikołajowi — mamy gonitwę w poszukiwaniu prezentów na mikołajki. Zamiast oddawania czci św. Walentemu — mamy epatowanie grą na emocjach i rozniecanie namiętności w postaci walentynek. A przecież wszystkie te, dziś zupełnie zeświecczone obrzędy, są pomnikami naszej świętej, katolickiej wiary. Kto jeszcze o tym pamięta?

Jakie są przyczyny tej powszechnej laicyzacji oraz komercjalizacji wiary? Przecież w tej świeckiej obrzędowości uczestniczą ludzie dobrej woli, a nawet katolicy. Mówi Ksiądz o ignorancji. Dlaczego zatem większość katolików tak niedojrzale, powierzchownie traktuje swoją wiarę?

— Widzę tu dwie główne przyczyny. Po pierwsze, na świecie panuje ogólna, powszechna atmosfera immanentyzmu, czyli uważa się, że prawdziwe jest tylko to, co można poznać zmysłami: co widzimy, dotykamy, co konkretnie przeżywamy. Prawdziwy jest jedynie widzialny świat, nasze konkretne życie. Nawet jeśli ludzie traktują jeszcze religię poważnie, to jest ona dla większości z nich czymś niedostrzegalnym, pozazmysłowym, należącym do sfery uczuć. Religia jawi się im jako mgliste, abstrakcyjne zjawisko, jako coś, czego nie da się rozumowo udowodnić. W umysłowości tych ludzi jest zapisana fundamentalna wątpliwość: „nic nie jest pewne, wszystko jest niewiadome, prawdy nie da się jasno określić”.

Katolicy często wycofują się z racjonalnej, obiektywnej oceny zjawisk, tłumacząc je jako coś nierealnego, niejasnego, a nawet urojonego. Mając takie podejście do religii, nawet głęboko wierzący człowiek może traktować wiarę nie do końca poważnie. Przy założeniu, że liczy się głównie moje konkretne, „namacalne” życie, wiara może jawić się jako coś, czego zarówno nie da się ogarnąć zmysłami, ani też ująć w jasne kategorie rozumowe. Dlatego też na temat religii lepiej się nie wypowiadać, ponieważ jest to kraina niezbadana, niezdefiniowana — daleka od codziennego życia i mało konkretna.

Przeciwne podejście do tego opisanego wyżej zjawiska mają katolicy należący do ruchów charyzmatycznych. Oni o religii mówią bardzo dużo i często. Składają niezliczone osobiste świadectwa, lubują się w opisywaniu przeżyć i uczuć religijnych. Istnieje również zjawisko — i to nie nowe — z pogranicza medycyny, psychologii i psychoterapii. Wiara i praktyki religijne mają uwolnić człowieka od rozmaitych chorób, psychicznych udręczeń oraz uciążliwości i trudów życia. Poświęcone przedmioty, takie jak medaliki, szkaplerze, różańce, nosi się jak talizmany, przypisuje się im siłę magiczną. A kościelne egzorcyzmy traktowane są jak zaklęcia magiczne albo jak „mantry”, czyli formuły do wielokrotnego, mechanicznego powtarzania, aby w ten sposób zostać uwolnionym od dolegliwości fizycznych, cierpień moralnych i religijnych dylematów.

Krótko mówiąc, przy takim podejściu wiara może być potrzebna i ciekawa jedynie wtedy, kiedy daje konkretną, natychmiastową korzyść i przynosi ulgę w trudach codziennego życia. A jeśli takiej korzyści nie przynosi, wtedy uważa się ją za sprawę prywatną, mało istotną, pochodzącą nawet z pogranicza świata baśni i fantazji.

Wspomniał Ksiądz o jeszcze jednej grupie przyczyn. Prosimy, aby rozwinął Ksiądz tę zapowiedź.

— Poprzednia grupa zjawisk dotyczyła bardziej postaw Kościoła nauczanego, czyli osób świeckich. Druga grupa odnosi się głównie do Kościoła nauczającego, do pasterzy. Święty Paweł Apostoł powiedział: „fides ex auditu”, czyli wiara rodzi się ze słuchania. Ktoś musi katolików uczyć wiary. Tę władzę nauczania otrzymała hierarchia Kościoła. I tu z całą powagą trzeba stwierdzić, że niemal od 50 lat, a w Polsce może od 35 lat, niezwykłe bogactwo naszej wiary nie jest przekazywane wierzącym. Zwłaszcza młodsze pokolenia nie otrzymały przekazu integralnej wiary katolickiej, zawartej w tradycyjnych katechizmach.

Nie mówię, że nie otrzymali oni żadnej nauki katechizmu. Ale podkreślam, że wszystkie katechizmy wydawane po Soborze Watykańskim II mają jedną istotną wadę: są zlaicyzowane i pomijają najważniejsze dla człowieka prawdy wiary — te prawdy, które mogą człowiekiem wstrząsnąć, przebudzić go i przemienić. To zjawisko jest wielką zdradą pasterzy, ponieważ depozyt wiary nie jest własnością hierarchii czy katechetów. To właśnie oni — hierarchia i katecheci — mają obowiązek wiernego przekazania tego depozytu, jak to uroczyście nakazał Sobór Watykański I.

Jakie konkretne skutki powoduje ignorancja, o której Ksiądz wspominał oraz powierzchowność wyznawanej wiary?

— Jeśli katolik otrzymał jedynie rozmytą, niepełną naukę, to jego wiara jest po prostu słaba. Przy najmniejszych przeciwnościach zaczyna wątpić, traci grunt pod nogami. A gdy innowiercy atakują chrześcijaństwo, katolicy najczęściej są bezradni wobec ich argumentów. Na tym właśnie polega mechanizm porzucania Kościoła oraz przechodzenia do rozmaitych sekt, zwłaszcza do Świadków Jehowy, którzy w ten sposób zwerbowali wielu katolików. Dlaczego? Ponieważ do obrony Kościoła zabrakło katolikom żelaznych argumentów, a to z kolei jest skutkiem nieznajomości integralnej, pełnej nauki katolickiej.

Nawet jeśli katolicy nie napotkają na agitację sekt, czy nie zostaną przyparci do muru przez napastliwe ataki ateistów, to z biegiem czasu najczęściej coraz bardziej tracą wyrazistość wiary, święte tajemnice powszednieją im. Głos sumienia staje się coraz cichszy, aż wreszcie sprawy wiary bezpowrotnie znikają z horyzontu rozumu i serca. Nie mają już żadnego znaczenia w ich życiu.

Każdy człowiek jest wewnętrznie „zaprogramowany” na poszukiwanie szczęścia. Działa na podobnej zasadzie, jak kompas: wewnętrzna siła duszy nastawia go tylko w jednym kierunku — w stronę poszukiwania największego szczęścia i absolutnego dobra — Boga. A skoro człowiek nie idzie za wskazaniami sumienia i rozumu, skoro szczęścia poszukuje poza Bogiem, poza wiarą, to siłą rzeczy przeniesie swoje poszukiwania na materialny świat. Stąd bierze się obsesyjna pogoń za przyjemnościami, poszukiwanie rozrywek. Słowem, kiedy człowiek myli dążenie do szczęścia z doznawaniem przyjemności, wówczas zabiega o to wszystko, co daje mu poczucie chwilowej rozkoszy. Otwiera się wówczas przed nim niekończący się obszar doznań hedonistycznych, zmysłowych, cielesnych.

Nie bez znaczenia jest tu także psychologia, która nie tylko że zajęła miejsce religii, ale nawet, w pewnym sensie, weszła w kompetencje samego Boga...

— Psychologiczny wymiar życia nie określa istoty człowieka. Rozliczne przyjemności, których szukają obecnie ludzie i oddają się im w sposób niepohamowany, ostatecznie dają im jedynie nienasycenie, rozczarowanie, a w końcu pustkę. Nie zaspokajają ich głodu szczęścia. Ludzie pozbawieni wiary, okaleczeni nieuporządkowanym korzystaniem z dóbr doczesnych, wyjałowieni z moralności i znudzeni doznaniami zmysłowymi, bardzo często załamują się emocjonalnie, a nawet psychicznie. Choroby psychiczne, depresje, obsesje i manie prześladowcze najczęściej mają swoje źródło w ogromnym rozczarowaniu, jakie spotyka tych, którzy nie mogą znaleźć prawdziwego szczęścia, ponieważ uwierzyli iluzji, że ich najgłębsze pragnienia będą zaspokojone poprzez doznawane przyjemności.

Poza tym człowiek, który zrezygnował z troski o sprawy duchowe, religijne — a do tych spraw zaliczamy różnorakie praktyki i ćwiczenia duchowe — schodzi zawsze poziom niżej, koncentruje się na doświadczeniach emocjonalnych. W jego życiu liczą się tylko sentymenty, doznania, uczucia i emocje. Ta zależność jest nieubłagana, ponieważ tak stworzył nas Bóg: jeśli przestaniemy używać rozumu, jeśli nie będziemy kierować się zdrowym rozsądkiem, to naszym życiem zacznie rządzić niższa władza — emocje.

Jeśli tak emocjonalnie nadwrażliwego, przeczulonego człowieka spotka jakieś nieoczekiwane wydarzenie, wówczas nie będzie w stanie „przepuścić” tej sytuacji przez filtr rozumu i wiary. To nieoczekiwane wydarzenie uderzy od razu w jego najsłabszy punkt — w sferę uczuciową. Jeśli będzie to wydarzenie pozytywne, wówczas człowiek przywiązuje się do niego i pragnie, aby ono wielokrotnie powtarzało się. Będzie do tego wzdychał i na tym koncentrował swoją przyszłość, marzenia i fantazje. Zaś jeśli będzie to wydarzenie negatywne, trudne, to wywoła jego smutek, złość i gniew, a nawet rozpacz. Człowiek traci wówczas panowanie nad sobą, rzeczywistość przytłacza go, boi się przyszłości, zamyka się w sobie, wycofuje od ludzi. Pogrąża się w depresji albo przeciwnie — staje się brutalny, agresywny, pełen pretensji i resentymentów.

Jakie znaczenie dla życia duchowego ma stan rezygnacji z poznawania i pogłębiania prawdy i religii katolickiej?

— Najpoważniejszym negatywnym skutkiem jest duchowa dewastacja, bezradność i dezorientacja. Ponieważ ludzie ci nie mogą znaleźć prawdziwych odpowiedzi na najważniejsze pytania, dlatego tracą życiową orientację. Nie znają swoich korzeni. Żyją, ale nie wiedzą dlaczego i po co. Nie znają swojego celu i przeznaczenia. Trawi ich bezsens życia, albo — w najlepszym wypadku — marnują swoje siły i zdolności na sprawy drugorzędne. Dopóki wszystko w życiu idzie po ich myśli, dopóty na przeróżne sposoby tłumią swoje wewnętrzne zagubienie i rozczarowanie życiem poprzez całe mnóstwo „znieczulaczy”, rozrywek i innych „zagłuszaczy” głosu sumienia, które świat oferuje pełnymi garściami. Ale jeśli nastąpią problemy, jeśli przyjdą ciężkie doświadczenia, choroby i cierpienia, wówczas szybko pogrążają się w smutku i rozpaczy, którą chcą oszukać rozrywkami, alkoholem, albo jeszcze gorzej — narkotykami. A jeśli to wszystko już nie działa, wybierają najdramatyczniejsze „rozwiązanie” — samobójstwo: „Skoro to wszystko i tak nie ma sensu, to po co żyć? Lepiej od razu ze sobą skończyć...”.

Wspomniał Ksiądz wcześniej o „wielkiej zdradzie” hierarchów, którzy nie spełniają podstawowego obowiązku przekazywania Bożej Prawdy. Być może jednak użył Ksiądz nieco zbyt mocnych słów? Jakie są te najważniejsze prawdy wiary, których dziś już nie przekazują pasterze Kościoła?

— Oczywiście, posługuję się wartościowaniem obiektywnym, w oparciu o konkretne fakty i publiczne zachowania. Nie oskarżam nikogo o świadomą i celową zdradę. Ale całe zło soboru i reform posoborowych polega właśnie na tym, że stworzył on „nową atmosferę” i „nową mentalność”, które wykluczają wierny przekaz nieskażonej katolickiej wiary. Jestem przekonany, że słowo „zdrada” nie jest nadużyciem. To jest jak najbardziej stosowne określenie: Bóg powierzył hierarchom i kapłanom Swój integralny, niezwykły skarb po to, aby go przekazali innym. Jednak zamiast go w całości przekazać wiernym, pasterze chowają go, wydzielają z niego poszczególne części, albo nawet zamiast niego dają wiernym jakieś inne, niechrześcijańskie pseudo-mądrości. Jest to oczywista, jawna zdrada wobec Boga. Czy można spokojnie patrzeć na to, kiedy doskonale wiemy, że ludzie, zamiast prawdziwego skarbu katolickiej wiary, otrzymują imitację jedynej religii oraz duchową truciznę? Przecież jest to z kolei jawną zdradą wobec ludzi.

Konkretnie mówiąc, chodzi o zasadnicze przeorientowanie całej naszej religii. Boże Objawienie oraz istotę wiary można podsumować jednym zdaniem: Bóg ma być w centrum, Bóg jest wszystkim, Trójca Święta jest początkiem i celem wszystkiego. Człowieka nie można zrozumieć w oderwaniu od Boga. Jego życie ma sens, godność i wartość jedynie o tyle, o ile żyje on w zależności od Boga i dąży do Niego. Człowiek musi Bogu oddawać chwałę, musi pragnąć podobać się Bogu, musi Chrystusowi sprawiać radość. A najgorsze, co może zrobić, to zasmucić Boga czynieniem zła.

Obecna, posoborowa orientacja Kościoła, stawia człowieka w miejsce Boga: to on stanowi teraz centrum wszechświata. To jego godność, prawa i wolność są najważniejsze. Liczy się już nie przede wszystkim Pan Bóg, Jego Objawienie, Jego wola i Jego przykazania, ale człowiek — jego wola, jego wizja życia, jego wizja prawdy, jego prawa, zaspokojenie jego subiektywnych, nawet moralnie nieuporządkowanych potrzeb, przywiązań i pożądań. Powiedzmy sobie jasno: jest to obalenie hierarchii i porządku w kosmosie, który ustanowił Stwórca. To odejście w przeciwnym kierunku od prawdziwego, Bożego Objawienia. Właśnie takiego pseudo-porządku, czyli w istocie chaosu na skalę kosmiczną, pragnie Lucyfer razem z zastępem potępionych duchów.

Kościół posoborowy z dumą podkreśla, że jego pasterze pełnią w społeczeństwie bardzo dużo użytecznych funkcji. Co prawda wykonują coraz mniej obowiązków jako kapłani, widzialni zastępcy Chrystusa, ale za to coraz bardziej w mediach lansowani są duchowni, którzy przejęli obowiązki przeróżnych instytucji: są działaczami społecznymi, psychologami, psychoterapeutami, filantropami, biorą udział w demonstracjach pokojowych i ekologicznych, są ekspertami w dziedzinie sportu, muzyki, pop-kultury, a nawet mody. Czy ta karykatura kapłaństwa ma bezpośredni związek z przeorientowaniem porządku, o którym wcześniej Ksiądz wspominał?

— Najważniejszą aktywnością w ziemskim życiu człowieka powinna być bezkompromisowa troska o własne zbawienie, o zdobycie łaski wiecznego życia w niebie. Ziemska egzystencja jest zaledwie krótkim przygotowaniem do wieczności. Po grzechu pierworodnym Adama i Ewy ziemski etap życia jest dla wszystkich ludzi jedynie doliną łez, wędrówką do nieba, czasem wygnania, tęsknym oczekiwaniem „ojczyzny wiecznej”. Najgorsze, wręcz przerażające i największe zło, jakie może spotkać człowieka, to stracić niebo, iść do piekła „w ogień nieugaszony”, być potępionym na wieczność. Jakże więc kapłani mogą mieć spokojne sumienie, kiedy ich głównym zajęciem jest praca socjalna, terapia psychologiczna, działalność charytatywna, albo kiedy oddają się własnym pasjom i rozrywkom, a obok nich tysiące dusz usychają z braku znajomości wiary katolickiej oraz z braku posługi kapłańskiej?

Bóg ustanowił porządek wertykalny: człowiek ma odrywać się od doczesności w wieczność, ma podnosić wzrok z ziemi — w górę, w stronę nieba. Tymczasem posoborowe nauczanie Kościoła wciska wzrok człowieka w ziemię, pozwala patrzeć co najwyżej na boki — na innych ludzi. Jest to wizja horyzontalna — w stu procentach spełnia ona szatański plan zniszczenia Boskiej hierarchii. Sobór Watykański II w żadnym dokumencie nie mówi wprost o piekle. Od 50 lat, czyli od rozpoczęcia tego soboru, nauka Kościoła o rzeczach ostatecznych jest spychana na margines.

Teolodzy katoliccy posuwają się nawet do takich absurdów, że negują istnienie piekła. A teoria apokatastazy, czyli powszechnego odkupienia wszystkich duchów i ludzi, istnieje już nie jako herezja czy choćby tylko hipoteza, ale coraz częściej jest głoszona jako jedna z uprawnionych teologicznych interpretacji nauki Chrystusa. I w taki oto sposób człowiek już nie musi troszczyć się o najważniejszą wartość — o zbawienie wieczne, ponieważ do nieba wejdą wszyscy, dobrzy i źli.

Trzeba przyznać, że to, co mówi Ksiądz, nie nastraja do optymizmu. Jest to mocne oskarżenie pasterzy Kościoła o fundamentalne zafałszowanie nauki Chrystusa...

— Wielu duszpasterzy zaakceptowało orientację Kościoła z wertykalnej na horyzontalną. Posoborowa „wiara” zmieniła również spojrzenie na samo życie na ziemi. Bardzo rzadko dziś przypomina się ludziom, że za wszelką cenę mają unikać grzechu i zachować stan łaski uświęcającej. Nie uświadamia się wiernych, że karą za pozostawanie w stanie grzechu śmiertelnego, za odrzucenie łaski uświęcającej, jest wieczne potępienie. Przedstawia się mglisty ideał tzw. dobrego człowieka, który jest tolerancyjny, ze wszystkimi się zgadza, szanuje wszystkich i wszystko, szanuje także zło. Często słyszymy przecież slogan: „Nie ważne, w co wierzysz. Wierz w to, co chcesz. Liczy się tylko jedno — abyś kochał”. W imię tej „miłości”, czyli jakiegoś powierzchownego uczucia, usprawiedliwione są wszelkiego rodzaju grzechy, zwłaszcza przeciw cnocie czystości.

Poza tym ignoruje się zupełnie wielką rzeczywistość, która panuje na świecie od upadku pierwszych rodziców — Szatana. On istnieje, Pismo święte bardzo wyraźnie opisuje jego działanie. On chce nas zgubić na wieki, dlatego atakuje każdego z nas rozmaitymi pokusami. A z pomocą potężnych mocarstw, zwłaszcza masonerii, buduje na świecie swoją tyranię: civitas diaboli — miasto diabła. Właśnie dlatego życie człowieka na ziemi jest i musi być nieustanną wojną i duchową walką.

Wielkim zadaniem hierarchii jest prowadzić tę walkę, bronić wiary, strzec wiernych, podawać im zasady walki, aby rozpoznawali działanie złego ducha i mogli mu się przeciwstawić. To wszystko w ciągu ostatnich 50 lat zupełnie zniknęło. Przy założeniu nieistnienia szatana lub powszechnego zbawienia wszystkich, jakakolwiek walka duchowa traci sens. Tak naprawdę oznacza to rzucenie wiernych w paszczę szatana — lwa, który nieustannie krąży, aby pożreć kolejną ofiarę (por. 1 P 5, 8).

Jeśli rzeczy mają się tak, jak opisuje je Ksiądz, to można powiedzieć, że większość katolików żyje w wielkim duchowym niebezpieczeństwie. Co grozi katolikom, którzy nigdy nie słyszeli o tych prawdach, albo nigdy nie zostały im w całości i z należną powagą przedstawione?

— Ostatecznym, największym niebezpieczeństwem jest utrata wiary. To najgorsze, co może spotkać człowieka. Tu nie ma miejsca na żadną dyskusję, ponieważ Słowo Boże mówi wyraźnie: „Kto nie wierzy, będzie potępiony”. Rzeczywiście chodzi tu o wartość absolutną: wieczne szczęście lub wieczne potępienie. To dlatego ta obecna, horyzontalna orientacja jest tak zgubna. W sprawie zbawienia nie może być żadnego kompromisu, żadnego „traktowania ulgowego”. Trzeba jednak dodać od razu, że Pan Bóg za niezawinioną ignorancję nie karze. Najczęściej młode pokolenie nie ponosi winy za to, że traci wiarę. Na pewno Pan Bóg znajdzie sposób, aby wszystkich ludzi dobrej woli nawrócić i doprowadzić do jedynej Prawdy. Ale tym większa odpowiedzialność spoczywa na tych, którzy mają przekazać wiarę. Oni nie mogą tłumaczyć się, mówiąc: „Sami nie poznaliśmy wiary, nie wiedzieliśmy, że odciągamy innych od zbawienia”.

Szczególnie młodzi katolicy ciągle szukają głębi wiary, chcą poznać mistykę i zasady życia duchowego. Wielu z nich interesuje coś więcej niż tylko wygodne życie, oglądanie telewizji czy internetu. Chcą poznać prawdę o sobie i o Bogu. Tragiczne w tych poszukiwaniach jest to, że katolicy nie wiedzą, że ich własna wiara gwarantuje uzyskanie prawdziwych, wyczerpujących odpowiedzi na wszystkie pytania, że jest rozwiązaniem wszystkich ich dylematów. Wiele z tych osób rozczarowuje się Kościołem, nie znajduje w nim nic interesującego, dlatego poświęca się poznawaniu chociażby tzw. mistyki Wschodu, oddalając się tym samym od Boga. Co stoi u źródła tych negatywnych zjawisk?

— Jest tu wiele przyczyn. Przede wszystkim trzeba podkreślić, że dzieje się tak na skutek rezygnacji z tradycyjnej apologetyki. Można bowiem racjonalnie udowodnić, że katolicyzm jest jedyną prawdziwą religią, a wszystkie inne religie są fałszywe. Istnieje do tego cała wiedza zwana apologetyką, która w oparciu o oczywiste zasady logicznego rozumowania udowadnia istnienie Boga. Apologetyka, stosując ściśle naukowe metody krytyczno-historyczne, udowadnia bezbłędnie, że Chrystus jest Bogiem, a Jego religia jest jedynie prawdziwa. O tym naprawdę bardzo mało katolików dzisiaj wie.

Dlaczego tak się dzieje? Ponieważ tradycyjna apologetyka została wyrzucona z nauczania katolickiego. Ponieważ w imię ekumenizmu, który triumfował na soborze, dowartościowuje się obecnie fałszywe wyznania, a nawet przypisuje się im wartości zbawcze. A owocem tak pojętego ekumenizmu ma być z góry założona nie próba nawrócenia na katolicyzm, ale nieustanny dialog, nawet za cenę rezygnacji z logicznego myślenia, odrzucenia nauczania Kościoła oraz Bożego Objawienia.

To zrozumiałe, że inteligentni, młodzi ludzie są ciekawi świata. Chcą zajrzeć również w te miejsca, do których zachęcają ich sami duszpasterze. I co tam odkrywają? Jakiego rodzaju rewelacje czekają tam na nich? To, o czym wspomniałem już wcześniej: świat powierzchowności, fascynacja życiem emocjonalnym, „charyzmatyczne” stany upojenia, towarzystwo ludzi, którzy tolerują błędy i grzechy. Nie bez przyczyny tak wiele osób odchodzi od Kościoła i fascynuje się tzw. duchowością Wschodu.

Religie wschodnie obiecują naiwnym, że dadzą im wszystko, aby już na ziemi doświadczali rajskiego upojenia: zwolnienie od cierpień zamiast ich mężnego znoszenia; łagodną nirwanę zamiast walki i doświadczenia bólu umierania; poczucie szczęścia i błogiego transu zamiast walki duchowej; tzw. wolną miłość zamiast wyrzeczeń i trudu praktykowania cnót; bardzo szeroki „kodeks moralny” lub raczej „kodeks niemoralny” zamiast chrześcijańskiej karności i dyscypliny. Zresztą ta fascynacja „duchowością” Wschodu nie dotyczy jedynie osób młodych. Od wielu lat w tzw. dialog międzyreligijny angażują się także katolickie zakony, przodują w tym zwłaszcza benedyktyni i jezuici.

Można byłoby więc spodziewać się, że tzw. nowa ewangelizacja i to nowe wydanie posoborowej „wiary” doprowadziło już do nowych Zielonych Świąt, jak tego spodziewali się ojcowie soboru. Widzimy jednak, że tak się nie stało. Jak wytłumaczyć zatem to niepowodzenie, to widoczne, powszechne rozczarowanie i „znudzenie” katolików własną religią i Kościołem?

— Nie ma nic bardziej, jeśli tak można rzec, „niestrawnego”, „wywołującego mdłości”, niż obecny, rozwodniony katolicyzm w połączeniu z nowym rytem Mszy. Ta nowa teologia oraz nowa Msza jest przedstawiana jako nowoczesna, dostosowana do naszych czasów i potrzeb, otwarta na świat, propozycja Kościoła. Nie należy się dziwić, że te właśnie puste formułki wielokrotnie padały z ust konstruktorów soboru i nowej Mszy. Trzeba pamiętać, że tradycyjna wiara jest ogromnie wymagająca, stoi w oczywistej sprzeczności wobec świata. Świat zaś ma swoją „religię”: uwielbia człowieka z jego żądzą bogactw, zmysłowych rozkoszy, z jego próżnością i głupotą. Wiara wszystko odnosi do Boga, wskazuje człowiekowi drogę ubóstwa, czystość ciała i serca, pokorę, wyrzeczenia i zaparcie się samego siebie.

Posoborowa „wiara” chce pogodzić sprzeczności: wodę z ogniem, niebo z piekłem. Działa tu zasada heglowskiej dialektyki: teza — antyteza — synteza. Dla przykładu: w sprawach posiadania dóbr materialnych słyszymy: bądź ubogi (teza katolicka) — bądź bogaty (antyteza świata) — bądź umiarkowanym materialistą (posoborowa synteza). Zamiast wymogów moralnych: nie wolno grzeszyć (teza katolicka) — wolno grzeszyć (antyteza świata) — nie obawiaj się, Bóg jest miłosierny, więc grzesz, ale nie za bardzo... (posoborowa synteza). Zamiast: czcij Boga (teza katolicka)
— czcij szatana (antyteza świata) — realizuj sam siebie, czcij człowieka (posoborowa synteza).

Szatan podsuwa człowiekowi cały arsenał nowych rozwiązań: jeśli nie lubisz skrajności, to zamiast kultu bogactwa możesz dołączyć do grona burżuazji. Jeśli skrajna zmysłowość to dla ciebie zbyt dużo, wybierz zatem towarzystwo „fajnych” ludzi, baw się z nimi i tańcz. Jeśli z niesmakiem odwracasz się od prymitywnej próżności i nudy — zrób wszystko, by promować swoją godność. Jeśli nie chcesz uprawiać kultu człowieka — głoś zatem „jedynie” prymat jego wolności i praw. Podobne przykłady można mnożyć.

Tak przyrządzona „potrawa” nie przypomina już niczego, czym dawniej karmiły się pokolenia katolików. Nie da się jej przełknąć. Młodzi ludzie, uczciwie szukający ideałów, chcą poznać całą naukę Kościoła, pragną jej klarownego wykładu. A co otrzymują? Przedstawia się im sprzeczne tezy jako tak samo ważne i obowiązujące. Brzmi to jak głośne w Polsce hasło, które gwałci poczucie zdrowego rozsądku: „jestem za, a nawet przeciw”. Dopuszczenie do głosu nieuprawnionych, posoborowych zmian w teologii i w życiu katolików, pociąga za sobą kolejne spustoszenia. Podam kilka przykładów. Młodzież opuszcza klub parafialny, gdzie tańczyła na dyskotece razem z duszpasterzem, ale tęsknym okiem spogląda już na tych, którzy bawili się bez żadnych ograniczeń w klubach nocnych. Młodzi wychodzą z kościoła po Mszy, gdzie było trochę tańców i rytmicznych dźwięków gitarowych, ale z zazdrością patrzą już na tych, którzy z zapamiętaniem szaleją na koncertach rockowych. Młodzi są jeszcze przywiązani do Mszy, na której promuje się dialog ekumeniczny i broni godności człowieka, ale robią to z coraz mniejszym entuzjazmem, ponieważ z zazdrością myślą już o spotkaniach charyzmatycznych sekt protestanckich, na których uczestnicy całymi godzinami tańczą, śpiewają, biesiadują i zapewniają o wzajemnej miłości.

Świat dzisiejszy nie stanowi już uniwersalnego środowiska katolickiego, wyparł się idei „christianitas”, czyli cywilizacji totalnie podporządkowanej prawdom katechizmu katolickiego. Jakie skutki w skali całych społeczeństw i narodów powoduje ta organizacja życia bez Boga, która w swej istocie jest oczywistą dezorganizacją i chaosem?

— Jeśli wszystko co najważniejsze dotyczy jedynie życia na ziemi, doczesności, to każdy będzie chciał doświadczyć jak najwięcej tzw. szczęścia, czyli przyjemności i rozkoszy. Triumfuje tu indywidualizm i egoizm. Człowiek szuka zaspokojenia jedynie własnego dobra. Wykorzystuje do maksimum wszystko, dzięki czemu może wypełnić swój portfel. Wtedy instytucje, państwo i naród są jedynie po to, aby zagwarantować mu jak najwięcej „wolności”, czyli swobody i swawoli. Jednak, aby utrzymać takie społeczeństwo konsumentów i egoistów, potrzeba ogromnej ilości środków, które państwo musi wyciągnąć od jednostek. Powstaje więc błędne koło: „dostaniesz, co chcesz, jeśli za to zapłacisz”. Zaś aby móc płacić, musisz pracować — zatem do końca i tak nie możesz robić wszystkiego, co ci się podoba.

To błędne koło z żelazną konsekwencją prowadzi do całkowitego upadku: jeśli każdy człowiek działa tylko dla własnej korzyści, wtedy kasa państwa jest pusta. A jeśli państwo dyscyplinuje i przymusza obywateli do zasilenia swej kasy, wówczas spotyka się z gniewem i buntem jednostek. Może się to skończyć nawet zniszczeniem elementarnych struktur życia społecznego. Trafnie powiedział bp Tihamer Thot: „jeśli zburzycie ołtarze, wtedy zniszczycie naród”.

Społeczeństwa bez Boga degenerują się, ponieważ brakuje im jedynej, trwałej motywacji: jeśli ludzie nie szanują Boga, to jednocześnie nie szanują Jego przykazań. A co jest tego konsekwencją? Wtedy już nikt nie respektuje żadnego prawa moralnego. Społeczeństwo bez wiary jest triumfem pierwszej bestii apokaliptycznej, o której pisze św. Jan: „Otworzyła swe usta dla bluźnierstw przeciwko Bogu. Dano jej władzę nad każdym szczepem, ludem, językiem i narodem” (por. Ap 13, 6-7).

W jaki sposób Bractwo Św. Piusa X odnajduje się w dzisiejszym świecie, w którym nie ma miejsca dla Boga, a wiara przedstawiana jest jako sprawa prywatna? Czy istnieje niebezpieczeństwo, że w tej rzeczywistości, poddawanej silnym prądom ateistycznym i laickim, członkowie Bractwa mogą stopniowo zatracić waleczność i odwagę w obronie Kościoła i wiary? Czy zepchnięcie członków Bractwa „na margines” życia Kościoła może osłabić ich czujność i doprowadzić do kapitulacji oraz do złożenia broni? Czy — zdaniem Księdza — Bractwo ma jeszcze siły, aby dalej „płynąć pod prąd”, nie zniechęcać się krytycznym stanowiskiem Rzymu i nie rezygnować z walki o przywrócenie Tradycji?

Po ludzku mówiąc, sytuacja rzeczywiście wydaje się beznadziejna. Ale proszę zauważyć, że Bractwo Św. Piusa X nigdy nie patrzyło „po ludzku”, zawsze opierało swoją działalność na autorytecie Kościoła oraz na łasce Bożej. Właśnie ze względu na poszanowanie tego nadprzyrodzonego punktu widzenia, otrzymaliśmy ogromne wyróżnienie: nasza walka jest walką nie o Bractwo, nie o nas samych, ale o święty, katolicki Kościół i o zbawienie dusz. Żyjemy w czasach apokaliptycznych, jesteśmy świadkami wielkiej apostazji oraz decydującej walki smoka z Niewiastą. Święta Teresa od Dzieciątka Jezus chciała żyć i walczyć w tym najtrudniejszym czasie, w którym jedynie mała reszta dochowa Chrystusowi niezłomnej wierności.

Odkrywać w takim świecie nieskażoną prawdę, Boże Objawienie, duchowość wszystkich świętych, wspaniałą perspektywę nieskończonego szczęścia i wiedzę o Jedynej Prawdzie — to doprawdy ogromne wyróżnienie i największe szczęście. Jeśli za tę działalność jesteśmy prześladowani, jeśli diabeł tak się wścieka, że tacy „ostatni Mohikanie” jeszcze są na świecie, to wszystko to potwierdza jedynie krytyczną sytuację ludzkości oraz jasno pokazuje, że trwa wojna o ocalenie Kościoła i wiary — ze wszystkimi konsekwencjami, jakie niesie ta dramatyczna walka.

Święty Ludwik Maria Grignion de Montfort już trzysta lat temu bardzo dokładnie opisał tych ludzi, nazwał ich „apostołami czasów ostatecznych”. Zapowiedział im nie tylko krzyż i cierpienie, ale ostatecznie zwycięstwo pod sztandarem Chrystusa. Jeśli zejdziemy z tego poziomu, wówczas stracimy entuzjazm i nasze ideały, szybko upadniemy. I tak się czasem, niestety, z pojedynczymi ludźmi dzieje. Jeśli utrzymamy się na tym nadprzyrodzonym poziomie, to nie tylko w obecnej, bezpardonowej walce wytrwamy, ale ją również wygramy. Nasza karawana idzie dalej, do naszego orszaku dołączają kolejne osoby, przekonane i zdeterminowane, aby razem z nami podążać drogą Tradycji. Fakty przemawiają na naszą korzyść: z każdym rokiem jest nas coraz więcej — kapłanów, braci i sióstr zakonnych oraz wiernych świeckich.

Jak ocenia Ksiądz 18-letnią obecność i pracę apostolską Bractwa Kapłańskiego Św. Piusa X w Polsce? Co udało się osiągnąć w kwestii przywracania Tradycji katolickiej? W jakiej dziedzinie pracy apostolskiej Bractwo powinno mówić mocniejszym głosem, na co powinno postawić większy akcent? Czy jest jakaś dziedzina pracy duszpasterskiej, której Bractwo powinno poświęcić większą uwagę?

— Jedynie Pan Bóg, który czyta w sercach ludzi wie, co tak naprawdę udało się osiągnąć. Widzimy jasno, że w Polsce tradycyjna wiara nie zanikła. Dzięki Opatrzności Bożej wszystkie filary Bożej Prawdy zostały uratowane. Ocalona została Msza Święta Wszechczasów, która jest najwznioślejszym monumentem Bożego Objawienia oraz świętej, katolickiej, apostolskiej, nieskażonej i jedynej wiary. Ocalone zostało tradycyjne nauczanie Kościoła, cały skarbiec duchowości i życia świętych. Coraz bardziej stabilne są struktury reaktywowania oraz wychowania wiernych w prawdziwej wierze i kulturze katolickiej. Można zapytać więc, czy na tym należałoby już poprzestać? Czy to już wystarczy? Odpowiedź jest jedna: oczywiście, że to ciągle za mało.

Naszą przyszłością jest najmłodsze pokolenie, dzieci i młodzież. Przekazać im fascynującą Bożą Prawdę w całej rozciągłości — to jest naszym priorytetem. Przed nami ciągle staje zadanie zakładania i prowadzenia prawdziwie katolickich szkół, w których można oddychać duchem przyrodzonej i nadprzyrodzonej Prawdy. Kolejne zadanie to formacja rodziców, aby w domach coraz bardziej zakorzeniał się kult Prawdy, co dokonuje się poprzez intronizację w rodzinach Najświętszego Serca Chrystusa Króla. Ogromnym wyzwaniem jest także katechizacja dzieci i dorosłych, czyli przekazywanie depozytu wiary wszelkimi możliwymi sposobami, zwłaszcza za pośrednictwem środków społecznego przekazu. To są nasze kolejne wyzwania i priorytety.

Obecny rok kościelny został przez Ojca Świętego Benedykta XVI ogłoszony „Rokiem wiary”. Stolica Apostolska nakreśliła ramowy program obchodów, jednak niewiele znajduje się tam tradycyjnych środków zaradczych dla ratowania katolickiej wiary. W jaki sposób, zdaniem Księdza, powinien ten „Rok wiary” wyglądać?

— „Rok wiary” powinien być odtrutką, lekarstwem na swoistego „raka” niewiary, który od 50 lat toczy od wewnątrz organizm Kościoła. Należałoby przedstawić na nowo świeżość i piękno odwiecznej Prawdy — najlepiej przez ukazanie bohaterów naszej wiary, czyli świętych, z wielkim naciskiem na konieczność ich naśladowania. Hierarchia powinna wobec Majestatu Boga wyrazić ogromną skruchę za „milczącą apostazję”, czyli za wprowadzenie niekatolickiego nauczania, które rozmyło niezmienny, Boski depozyt wiary. Powinno zabrzmieć powszechne, wynikające z głębokiej skruchy „mea culpa” zwłaszcza za lansowanie nowego, posoborowego ekumenizmu.

W nauczaniu w „Roku wiary” należałoby z wielką mocą podkreślać konieczność wiary dla zbawienia człowieka. Przede wszystkim zaś powinno się zawierzyć i całkowicie oddać Tej, która jest największym wzorem naszej wiary — Niepokalanej. Jak widać, wszystkie te środki sprowadzają się w zasadzie do jednego, wspólnego mianownika: chodzi nie o propagowanie nowinek teologicznych oraz tzw. nowej ewangelizacji, ale o wielki powrót do nieznanej, zapomnianej bądź świadomie odrzucanej Tradycji.

Dziękujemy Księdzu za rozmowę. Na koniec, jeśli Ksiądz pozwoli, chcielibyśmy jeszcze nawiązać do zdjęcia z przedostatniej strony okładki. Zostało ono zrobione niedaleko miejsca, gdzie zostało wykonane zdjęcie z pierwszej strony okładki. Przy głównej ulicy, tuż obok bloku mieszkalnego, na chodniku, po którym codziennie przechodzą tysiące ludzi, stoi kilkumetrowy, drewniany krzyż z figurą Chrystusa. Ten krzyż nie tylko stoi, ale również przemawia i to nie mniejszym głosem niż plakaty z platform reklamowych. Ten święty znak naszej wiary nie jest sprofanowany, nikt nie uszkodził go, nie pisał po nim sprayem, nikt nie przyczepił do niego żadnych ogłoszeń czy plakatów. Świadczy to tym, że wiara Polaków nie umarła. Są jeszcze katolicy świadomi ogromu łask, jakie otrzymali razem z poznaniem Tradycji. Są między nami wierni, którzy nie wpadli w zniechęcenie ani w pesymizm — są to odważni ambasadorowie naszej świętej, katolickiej wiary.